Zaorać rankingi szkół

Misza Tomaszewski
0 komentarz

Przeglądam nową odsłonę Rankingu Liceów i Techników, który kilka godzin temu opublikował portal “Perspektywy” [link]. Kątem oka widzę, jak na facebookowym newsfeedzie wyróżnione szkoły w trzech osobach – rodzicielskiej, uczniowskiej oraz dyrektorsko-nauczycielskiej – gratulują sobie powtórzenia zeszłorocznego sukcesu. Tak jest, powtórzenia, bo wystarczy rzucić okiem na ranking liceów warszawskich, żeby się przekonać, że w pierwszej dziesiątce znalazła się tylko jedna szkoła, której nie było tam w zeszłym roku (bo była jedenasta). Czołówka pozostaje zresztą bez zmian od dłuższego czasu: spośród piętnastu szkół sklasyfikowanych jako najlepsze w 2011 roku tylko dwie sytuują się dzisiaj poza pierwszą piętnastką (na 21. i 22. miejscu). Można wyprawić się i w bardziej odległą przeszłość – zaprawdę, powiadam wam: kto szuka, ten znajdzie [link].

O dobrych i złych szkołach

„Co w tym dziwnego, że dobre szkoły dobrze wypadają w rankingach?” – zapyta ktoś. O tym, jak działa ten mechanizm, pisałem na tych łamach w zeszłym roku. Long story short:

1. Ranking opublikowany przez”Perspektywy” pozycjonuje szkoły na podstawie arbitralnie przyjętej i zaskakująco wręcz prostej metodologii, w której bierze się pod uwagę wyłącznie wyniki maturalne oraz sukcesy olimpijskie uczniów i uczennic danego rocznika. W ten sposób nie da się oczywiście zmierzyć ani „edukacyjnej wartości dodanej”, ani innych kluczowych aspektów działania szkoły. W rankingu stają się one całkowicie przezroczyste.

2. Jako że wyniki uzyskiwane przez uczniów i uczennice mierzone są tylko „na wyjściu” ze szkoły, to optymalna strategia rekrutacyjna polega na selekcjonowaniu przez szkołę tych kandydatów i kandydatek, którzy osiągają najlepsze wyniki „na wejściu”. To oni rokują bowiem najwyższą „stopę zwrotu” z matury i olimpiad przedmiotowych.

3. To działa także w drugą stronę: kandydaci i kandydatki, którzy w szkołach podstawowych wyróżniali się wiedzą i umiejętnościami, a także motywacją i aspiracjami, szturmują licea z czołówki rankingu. Ten dwukierunkowy proces, wynikający z obustronnego uznania przez szkoły oraz przez uczniów, uczennice i ich rodziców autorytetu rankingu “Perspektyw,” pozwala szkołom, które przez kilka lat uzyskiwały wysoką pozycję rankingową, utrzymać ją w kolejnych latach. W efekcie tajemnicą sukcesu wielu takich szkół staje się to, żeby po prostu nie przeszkadzać swoim zmotywowanym uczniom i uczennicom w uczeniu się (been there, seen that). Ranking, o którym mowa, nie jest więc żadną obiektywną miarą efektywności działań prowadzonych przez szkołę, lecz rodzajem samospełniającej się przepowiedni.

4. Tak się składa, że najlepsze wyniki „na wejściu” do szkoły są zazwyczaj związane z zasobami rodziców: nie tylko ekonomicznymi, lecz także i przede wszystkim kulturowymi, co oznacza, że system edukacji staje się maszyną reprodukującą nierówności społeczne. By wytłumaczyć to na jednym obrazku: zmienną, która – jak tłumaczył mi Aleksander Pawlicki ze Szkoły Edukacji UW i PAFW – najwyżej korelowała z wynikiem uzyskiwanym przez uczniów i uczennice na egzaminie gimnazjalnym, nie były wcale ani ich wcześniejsze oceny, ani dochody ich rodziców, lecz liczba książek w ich domach.

5. To wszystko ma destrukcyjne skutki uboczne zarówno dla osób, które w edukacyjnym wyścigu wygrywają, jak i dla tych, które w nim przegrywają, nie wspominając nawet o konsekwencjach, które ponosimy jako coraz mniej spójne społeczeństwo. Jeśli bowiem dzieci o różnym pochodzeniu klasowym nie spotykają się nawet w szkole, to znaczy, że nie spotykają się nigdzie, a ich wzajemna obcość osiąga poziom obcości kulturowej.

Kiedy więc ktoś pyta: „Co w tym dziwnego, że dobre szkoły dobrze wypadają w rankingach?”, to zastanawiam się, czy ów ktoś przez „dobrą szkołę” nie rozumie przypadkiem szkoły, która dobrze wypada w rankingach. To zaś, że szkoły, które dobrze wypadają w rankingach, dobrze wypadają w rankingach, wydaje mi się stosunkowo mało kontrowersyjne.

Tu krótki disclaimer: nie próbuję powiedzieć, że wszystkie rankingowe szkoły są „złymi szkołami” (cokolwiek miałoby to znaczyć), choć z własnego doświadczenia wiem, że niektóre spośród nich nie są szkołami dobrymi (w żadnym sensownym znaczeniu tego słowa). Próbuję natomiast powiedzieć, że ranking “Perspektyw” – mimo uroczystej powagi, z jaką jest traktowany przez niemal wszystkich aktorów sceny edukacyjnej – nie dostarcza wartościowej wiedzy na temat faktycznej jakości kształcenia w poszczególnych szkołach.

Światełko w tunelu?

Cały ten rant może sprawiać wrażenie, że uważam ranking “Perspektyw” za źródło wszelkiego zła w polskiej szkole. To nie tak. Ranking jest tylko, i aż, emanacją systemu edukacji, który został w znacznym stopniu przebudowany w edukacyjny rynek. Rynek zaś, jak to rynek, rządzi się logiką kupna i sprzedaży towarów i usług – w tym przypadku „towarów” i „usług” edukacyjnych. Gdyby “Perspektywy” nie zrobiły z rankingu liceów i techników swojego modelu biznesowego, to prędzej czy później (raczej prędzej) zrobiłby to ktoś inny.

(Nawiasem mówiąc: Proces przekształcania dobra wspólnego, jakim jest publiczna szkoła, w zestaw towarów i usług oraz zarządzanie nią na wzór przedsiębiorstwa, które na wolnym rynku edukacyjnym konkuruje z innymi przedsiębiorstwami, jest zbyt duży i zbyt ważny, by porywać się na opisywanie go tu i teraz. Warto jednak mieć w pamięci skutki, jakie ma dla uczenia i dla wychowania myślenie o nich w kategoriach „usługi edukacyjnej”. Na pierwszy i drugi rzut oka wygląda to na modelowy przykład zastosowania tezy filozofa Michaela Sandela o dewaluacji postępującej za wyceną dóbr bezcennych.)

Ranking “Perspektyw” nie jest jednak tylko ornamentem na fasadzie edukacyjnej giełdy, skoro został zgodnie przyjęty za obiektywną miarę wartości polskich szkół. Proszę sobie wyobrazić, że w jego kapitule – przypomnijmy, że chodzi o inicjatywę prywatnego portalu internetowego – są między innymi rektorzy państwowych uczelni, dyrektorzy Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych, a nawet urzędniczka Ministerstwa Edukacji i Nauki! Powiecie, że ten ranking to fikcja. Zgoda, ale jest to fikcja, którą karmi zaufanie pokładane w niej przez osoby organizujące rekrutację do szkół oraz osoby, które w tej rekrutacji biorą udział.

We wspomnianym już artykule krytycznie komentowałem editorial ówczesnego przewodniczącego kapituły rankingu, prof. Jana Łaszczyka. Przeżyjmy to jeszcze raz:

„Ranking oddziałuje na funkcjonowanie szkół przez sam fakt [swojego] istnienia “– przyznaje otwartym tekstem profesor Łaszczyk. – “Widać […], jak silnie społeczności szkolne orientują się w swej pracy na osiąganie rezultatów decydujących o miejscu liceum lub technikum na liście rankingowej”. Kiedy już wydaje się, że w kolejnym zdaniu po prostu nie sposób nie połączyć kropek, były rektor APS wypala: “Jak każdy konkurs, także ten przebiega […] w atmosferze rywalizacji. Jest to jednak rywalizacja, która swą szlachetnością przypomina czystą ideę olimpijską. Choć wyłaniamy zwycięzców, to nie ma tutaj przegranych, a sukces nie jest osiągany kosztem pokonanych”. Spuśćmy na tę wypowiedź kurtynę miłosierdzia.

W tym roku przewodniczącą kapituły została rektorka APS, prof. Barbara Marcinkowska. Jej pierwszy editorial przynosi bardzo wyraźną zmianę akcentów:

„Kryteria rankingowe są konkretne i wymierne, dane pochodzą ze źródeł zewnętrznych. Doceniam to, zarazem jednak widzę potrzebę stworzenia zestawień alternatywnych, zgodnie z genialną maksymą Alberta Einsteina, że «Nie wszystko, co się liczy, daje się policzyć i nie wszystko się liczy, co da się policzyć». […] Nie da się opisać ducha szkoły wyłącznie liczbami. A to właśnie ten «niepoliczalny» duch sprawia, że szkoła w pełni uruchamia potencjał ucznia, niezależnie od tego, czy jest to utalentowany prymus, czy też młody człowiek z jakimiś problemami, deficytami, wymagający szczególnego wsparcia. Myślę, że warto pomyśleć w gronie Kapituły, jak możemy pokazać to w rankingu”.

Nie sposób przejść obok tej odważnej deklaracji obojętnie (no sarcasm intended). Przecież z tego, że aktualna metodologia rankingu “Perspektyw” jest tępa jak siekiera do rąbania cukru, nie wynika chyba, że każdy ranking szkół nadaje się do zaorania?

Straty uboczne

Ja bym mimo wszystko orał. Oto dlaczego:

Po pierwsze,chociaż istnieją metodologie(dużo) bardziej subtelne od tej przyjętej przez ”Perspektywy”,to nie rozwiązują one do końca opisanych wyżej problemów. Weźmy ranking uwzględniający tak zwaną “edukacyjną wartość dodaną”, o której wykorzystaniu kapituła rankingu “Perspektyw” debatowała już siedem lat temu.

W związku z zastosowaniem EWD pojawiają się jednak rozmaite zastrzeżenia. Nie jest oczywiste, czy pozwala ona na odróżnienie postępów dokonanych przez uczniów i uczennice w szkole od postępów, których dokonali oni w czasie nauki w tej szkole, ale raczej na korepetycjach niż na lekcjach. Istnieje także ryzyko koncentrowania się przez oceniane w ten sposób placówki na przygotowaniu uczniów i uczennic raczej do egzaminów końcowych , niż na poszerzaniu ich wiedzy i rozwijaniu umiejętności. Nie czuję się gotowy do zabrania głosu w tej dyskusji. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na to, że wykorzystywanie EWD w procesie wewnętrznej lub zewnętrznej ewaluacji szkół jest czymś zupełnie innym od używania jej do tworzenia rankingów. Ranking uwzględniający EWD nie uwzględnia kosztów jej wypracowywania, które ponoszą uczniowie, a zwłaszcza uczennice. Chodzi o koszty emocjonalne i psychologiczne: zaburzenia depresyjne i lękowe, zaburzenia snu, zaburzenia odżywiania. W ostatnich latach obserwujemy ich inflację na całym świecie, ale w sposób szczególny dotykają one osób uczących się w selekcyjnych szkołach, do których zaliczają się wszystkie licea z czołówki rankingu “Perspektyw”. „Może miłośnikom rankingów szkół przydałby się ranking sporządzony przez oddziały psychiatrii dziecięcej?” – trafnie dopytuje Magdalena Swat-Pawlicka ze Szkoły Edukacji UW i PAFW [link].

Po drugie, nieuniknione wydaje mi się stopniowe alienowanie i fetyszyzowanie tych aspektów pracy szkoły, które są brane pod uwagę przy konstruowaniu rankingu. Nawet sensowne mierniki – kiedy tylko zacznie się przyznawać za nie punkty, od których zależy „być albo nie być” danej placówki – zaczną być hackowane, tak samo jak osiąganie wysokiego wyniku „na wyjściu” hackowane jest poprzez rekrutowanie osób, które taki wynik gwarantują. Proszę tylko spróbować sobie wyobrazić, na jakie sposoby można by zhackować ranking oparty na dobrostanie uczniów i uczennic lub ich poczuciu school belonging. Nie oznacza to oczywiście, że nie warto mierzyć tych czynników – w szkole, w której pracuję, mierzymy je co roku za pomocą rozbudowanej ankiety wychowawczej – ale na pewno nie warto na ich podstawie konstruować rankingów autorytatywnie określających quasi-rynkową wartość szkoły.

Głód rankingów

Po trzecie, komu i do czego tak naprawdę potrzebne są rankingi? Kto i po co musi wiedzieć, że – cytując profesora Tomasza Szkudlarka – „szkoła w miejscowości A reprezentuje 73% wartości szkoły w miejscowości B” [link]? Jasne, to ułatwia zadanie osobom prowadzącym rekrutację na uniwersytetach i na rynkach pracy, ale przecież to nie o ich komfort w tym wszystkim chodzi. Jasne, to pozwala dyrektor(k)om i nauczyciel(k)om pracującym w lepszych i gorszych szkołach dokonywać jakiejś (?) samooceny, ale ten cel, i to pozbawiony toksycznej atmosfery rywalizacji oraz przypisywania sobie nie swoich sukcesów i porażek, można osiągnąć przy użyciu innych narzędzi ewaluacyjnych.

Tak naprawdę od rankingów najsilniej uzależnieni są uczniowie i uczennice z klasy średniej oraz, przede wszystkim, ich rodzice. Jest jednak zupełnie nieoczywiste, że jako społeczeństwo powinniśmy ten ich głód zaspokajać. Głód rankingów bierze się bowiem z przekonania, że szkoła szkole (bardzo, ale to bardzo) nierówna.

Tak naprawdę od rankingów najsilniej uzależnieni są uczniowie i uczennice z klasy średniej oraz, przede wszystkim, ich rodzice. Jest jednak zupełnie nieoczywiste, że jako społeczeństwo powinniśmy ten ich głód zaspokajać. Głód rankingów bierze się bowiem z przekonania, że szkoła szkole (bardzo, ale to bardzo) nierówna. To zaś z punktu widzenia całego systemu edukacji, opartego na powszechnym prawie do nauki, jest bolesną porażką. Rzecz w tym, że rankingi tylko pogłębiają ten problem, służąc za mapę pozwalającą na omijanie niżej notowanych szkół tym wszystkim, których na to stać. Także w tym sensie rankingi są samonakręcającym się mechanizmem, który pogłębia myślenie o edukacji w kategoriach rynkowych, który wpędza nauczycieli i nauczycielki oraz ich uczniów i uczennice w (auto)destrukcyjny wyścig, i który ktoś w końcu powinien zatrzymać.

P.S.  Likwidacja półoficjalnego rankingu “Perspektyw” nie pociągnęłaby za sobą oczywiście zamknięcia nieoficjalnej giełdy uczniowskich i rodzicielskich opinii na temat szkół. Siłą rzeczy najlepszy dostęp do takich informacji zachowałyby osoby o najwyższym kapitale społecznym i kulturowym. Z wielu powodów zdecentralizowana opinia wydaje mi się jednak mniej szkodliwa niż informacyjny monopol rankingu publikowanego przez taki czy inny portal.

Misza Tomaszewski jest nauczycielem i wychowawcą w 2. Społecznym Liceum Ogólnokształcącym w Warszawie oraz redaktorem magazynu “Kontakt”.

Może Cię zainteresować:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności