Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.
Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.
Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.
Środa (a może już czwartek?), na przednówku
„No to już teraz będą na pewno głąbami!” – odparł z właściwą sobie ironią K., poinformowany o fakcie, że nasza najstarsza zrezygnowała z (ostatnich już) zajęć popołudniowych (bo przecież nie dodatkowych – formalnie i realnie nie ma ich przecież do czego dodawać). I choć zasadniczo podzielam sposób postrzegania kwestii edukacyjnych i poczucie humoru mojego męża, a poza tym mam zazwyczaj pewność i niezbite przekonanie, że te wszystkie kursy, warsztaty i lektoraty nie są w zasadzie dzieciom do niczego potrzebne (a już na pewno nie niezbędne) – to jednak z tyłu głowy pojawiły mi się pewne wątpliwości. Bo czy aby na pewno da się bez tego stymulować rozwój (osobisty, intelektualny, społeczny – czy jaki tam jeszcze)? Czy nie powinniśmy jednak przymuszać do uczestniczenia w zajęciach przez cały rok lub chociażby semestr (żeby uczyć konsekwencji i determinacji)? Albo chociaż jakkolwiek zachęcać czy przekonywać do ponownego przemyślenia tego typu decyzji (zakładając, że to chwilowy kryzys albo kwestia pochopności)?
Zajęcia nie-dodatkowe wydają się w kontekście edukacji domowej dziecka dosyć zasadniczym tematem. Gdy rozmawiam z innymi rodzicami, miewam niekiedy wrażenie, że zrezygnowali z edukacji szkolnej przede wszystkim po to, by móc wypełniać szczelnie grafiki swoich dzieci rozmaitymi zajęciami akademickimi, sportowymi, językowymi, artystycznymi, hobbystycznymi etc., etc. Gdy dodać do tego jeszcze pracę własną czy „domowe lekcje” z rodzicem czy guwernerem – może się okazać, że taki uczeń bez szkoły robi w zasadzie na dwóch (jeśli nie na trzech albo i czterech) etatach, a jego codzienność nieco przypomina życie w obozie pracy. I w porządeczku – jeśli celem rodzica/rodziny jest w ED właśnie maksymalizacja (produktywności, efektywności, nabywanej wiedzy i zdobywanych umiejętności), to taka strategia wydaje się adekwatna (choć co do psychofizycznych konsekwencji jej stosowania można mieć pewne obawy). Nam jednak zupełnie nie o to w tym wszystkim chodzi – choć może punkt wyjścia jest w pewnym stopniu podobny.
Wyobrażam sobie bowiem, że zarówno dla rodziców-dozorców, jak i dla rodziców-(edukacyjnych)-leseferystów podstawową przesłanką do podjęcia decyzji o kształceniu dzieci poza szkołą jest konstatacja, że szkoła to okropna strata czasu i energii. Jednak o ile dla ed-menadżerów odzyskany dzięki niechodzeniu do szkoły czas należy przeznaczyć na aktywności rozwojowe typu szkolnego – o tyle dla nas (i nam podobnych) ten uwolniony czas ma służyć swobodnej zabawie, własnym poszukiwaniom, osobistym fascynacjom oraz – last but not least – pielęgnowaniu więzi. Wobec tego jeśli zajęcia umuzykalniające, akrobatyka czy kurs angielskiego okazują się żadnemu z tych celów (a więc – nikomu i niczemu) nie służą, to zrezygnowanie z nich wydaje się najzupełniej oczywiste. Skąd więc te moje wątpliwości?
Nie mam w tej kwestii absolutnej pewności, niemniej najbardziej przekonujące wydają mi się trzy (niekoniecznie wzajemnie się wykluczające) wyjaśnienia.
Najbardziej narzucające odwołuje się do mojego niedokończonego odszkolnienia – i tego, że mój uszkolniony umysł wciąż zawraca ku przekonaniu, iż trzeba mieć prawdziwe zajęcia (rozumiane jako aktywności organizowane przez wyspecjalizowane instytucje), bo tylko takie służą rozwojowi i są predyktorem życiowego sukcesu. Oczywiście, gdy mi już wszystko w głowie zatrybi, wiem aż za dobrze, że to bzdura, ale na autopilocie natychmiast moje myśli lecą w tym kierunku.
Drugie uzasadnienie moich wątpliwości odnosi się do (mojego) swoiście rozumianego lenistwa. Otóż scedowanie na kogoś innego (trenera, instruktora, lektora itd.) zadania stymulowania rozwoju dziecka uwalnia (przynajmniej w pewnym stopniu) od odpowiedzialności. Można wówczas mieć poczucie, że jakiś obszar jest zadbany niejako prawie bezwysiłkowo (pomijając koszty finansowe i logistyczne – o czym za chwilę). Nie trzeba się już o to martwić – a raczej łatwiej sobie wmówić, że to już ogarnięte i już nic z tym robić nie trzeba. A więc gdy dziecko jednak nie chce na zajęcia, odpowiedzialność za ten kawałek doświadczenia znowu spada na nas, rodziców, ogarniających wszystko i jeszcze więcej. Inną kwestią jest to, czy dzieci w ogóle potrzebują jakichkolwiek rozwojowych stymulacji czy nadzorów – czy raczej rozwój jest poniekąd wpisany w ich naturę… I znowu – o ile w chwilach przytomności umysłu jestem przekonana, że w rozwoju dzieciom raczej nie należy przeszkadzać (niż go swoimi rozmaitymi oddziaływaniami quasi-edukacyjnymi utrudniać), o tyle gdy do głosu dochodzą rozmaite zwierzęce atawizmy (czyli gadzi mózg i owczy pęd, wiadomo), jakoś dziwnie mnie ciągnie w stronę dozorowania (albo raczej przestrachu, że nieszczególnie się tymże dozorowaniem zajmuję).
Trzecia kwestia wydaje się najbardziej konkretna – choć także i nieco zawstydzająca, bo dotycząca tego, że nasze rodzicielskie niechęci mogą wpływać na dziecięce decyzje. Otóż oboje z mężem nie cierpimy wożenia dzieci na zajęcia – i nie chodzi wcale o samo jeżdżenie autem, ale raczej o wszystko wokół i poza tym, czyli: ubieranie, wychodzenie, wsiadanie, wysiadanie, rozbieranie, czekanie, ubieranie, wsiadanie, wysiadanie, wchodzenie, rozbieranie i wracanie do domu na kolację. A więc też o nasze się niewidzenie i oddawanie tym zajęciom naszego (małżeńskiego, rodzinnego, wolnego czasu). Kolejne rezygnacje z zajęć przyjmowaliśmy więc z nieszczególnie eksponowaną, ale także i niespecjalnie skrywaną ulgą. A więc może to jednak przez nas i dla nas – a nie z siebie i dla siebie to porzucanie warsztatów, kursów i lektoratów? Może niechcący i przy okazji zniechęciliśmy w ten sposób nasze empatyczne dziecko do udziału w aktywnościach, które w innych okolicznościach byłyby nie do porzucenia? I może przez to istotnie coś ją ominie?
Trudno mi rozstrzygnąć, która z tych ścieżek interpretacyjnych jest najbardziej adekwatna, wydaje mi się jednak, że wszystkie dotykają kwestii ważnych i poważnych – pytanie tylko, na ile dotyczą one naszych dzieci, a ile w istocie mówią o mnie samej. Gdy się nad tym zastanawiam, od której strony by na to nie spojrzeć, wychodzi mi na to, że wszystkie te historie czy interpretacyjne tropy są w gruncie rzeczy o jednym i tym samym – o zaufaniu: do siebie, do dziecka, a przede wszystkim do procesu. Jak to powiedział pewien pan od terapii (Carl Rogers, lubię typa): „Fakty są przyjazne”, a „życie, w swej najlepszej formie, jest płynnym zmiennym procesem, w którym nic nie jest ustalone”. I kropka.
P.S. Najstarsza zapytana o powody swojej decyzji, odparła, że jej się po prostu znudziło i że woli w tym czasie porobić sobie coś sama albo pobyć z rodzeństwem. Także ten…