Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.
Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.
Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.
Środa, wczesne popołudnie
Jeśli miałabym robić cokolwiek inaczej niż w tak zwanym międzyczasie – musiałabym przestać spać, bo tylko między 22:00 a 8:00 rano bywa w naszym domu mniej więcej cicho (pomijając szczekanie i popiskiwanie psów, które usłyszą grasującego za płotem dzika albo zapragną spaceru gdzieś między 3:00 a 4:00 nad ranem…). Piszę więc, wskazując jednocześnie, gdzie leżą chrupki, podając grzechotkę i nasłuchując sygnału, że czas wyciągnąć pranie. Krótko mówiąc, jest to pisanie dosyć dosłownie “z życia wzięte”.
Codzienność z taką ekipą (4 dzieci, najstarsze blisko 6-letnie) w domu ma z całą pewnością nieodłączny wymiar edukacyjny – jest to zdecydowanie i bezsprzecznie WSZŻCh – Wyższcza Szkoła Zarządzania Życiowym Chaosem. Albo raczej WSTwUZŻCh- Wyższa Szkoła Trwania w Ułudzie Zarządzania Życiowym Chaosem. Czy jednak przeniesienie części sprawców na kawałek dnia do placówek edukacyjnych cokolwiek by w tej kwestii zmieniło? Czy to szaleństwo nie zmieniłoby jedynie charakteru i dynamiki,? I czy ta zmiana nie dotyczyłaby głównie i przede wszystkim przestrzeni, a w gruncie rzeczy po prostu nie przeniosłoby się do niekoniecznie komfortowego wnętrza samochodu?
Doświadczyłam namiastki tego samochodowego wariactwa, gdy zapisałam najstarszą na zajęcia w wiejskiej świetlicy z okazji ferii zimowych. Zajęcia odbywały się przez 5 dni między 10:00 a 13:00, sama zaś świetlica jest całkiem niedaleko – jakieś 5-7 minut podróży autem. Po jednym dniu ubierania, wychodzenia, przeprowadzania, wsadzania, przypinania, wypinania, wysadzania, przeprowadzania, wchodzenia i rozbierania – miałam już najserdeczniej dosyć, zwłaszcza że akurat w tym jednym jedynym tygodniu zima była sroga, więc do tego pakietu atrakcji doszło mi jeszcze codzienne odpalanie auta przy użyciu tajemniczych urządzeń do wspierania zmarzniętego akumulatora. Trudno było też jakkolwiek ustrukturyzować tę zmienioną codzienność, bo mniejsze dzieci żądały po drodze atrakcji (plac zabaw zimą – 30 minut zabawy i kolejny cykl wsiadania i wysiadania w pakiecie) i zabawiania (pod nieobecność naszej rodzinnej komendantki do spraw codziennych dziecięcych aktywności). Przetrwałam tych 5 dni wyłącznie dlatego, że znajomy tata zaoferował odwożenie najstarszej po zajęciach. Tak czy siak mając bardzo skromne doświadczenie tych kilku zimowych poranków, zrozumiałam aż za dobrze, co naprawdę znaczą wyczytane w książce o „Wychowaniu w duchu prostoty” słowa pewnej mamy, która swoją sytuację egzystencjalną określiła jako bycie taksówką na sterydach…
Nie mam jednak pewności, czy wybranie edukacji domowej nie zmniejszyłoby jedynie częstotliwości tych dowozów i przewozów – bo przecież to, że dzieci nie będą chodzić do szkoły, nie oznacza, że nie będą chciały chodzić na jakiekolwiek inne zajęcia. Już teraz ich socjalizacja oraz rozwój intelektualny i ruchowy pochłaniają trzy popołudnia – a więc przez połowę tygodnia widuję męża tylko w przelocie, a nasza komunikacja ogranicza się do przekazywania i odbierania meldunków dotyczących dzieci oraz codziennych spraw i sprawunków. Jest to więc raczej kwestia redukcji niż całkowitego wyeliminowania z codzienności problemu dowozów. Mam jednak poczucie, że jest to mimo wszystko gra warta świeczki, bo jednak większość czasu pozostaje do naszej dyspozycji. I choć nie jest to jednak kwestia stała, jednoznaczna i oczywista – to zdecydowanie komplikacje dowozowe, gdy mieszka się na wsi, w lesie i daleko od przystanków autobusowych, sprawiają, że edukacja domowa wydaje się nieco lepszym wyborem, bo ogranicza zasięg codziennego chaosu. No i pozwala być trochę bardziej w swoim życiu, a trochę rzadziej gdzieś pomiędzy.