Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.
Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.
Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.
Poniedziałek, 12:31-12:58
Poniedziałkowe przedpołudnia są trudne, bo to czas przejścia – od czasu, w którym mogę liczyć na obecność i wsparcie innego dorosłego człowieka, do czasu, w którym ta obecność w dużym stopniu ogranicza się do raportowania (najczęściej rozmaitych zadań i wydarzeń, rzadziej refleksji i spostrzeżeń) i delegowania (obowiązków – przewozu dzieci, zakupów i spraw urzędowych).
Wstajemy zazwyczaj po 8 – i to wydaje się niewątpliwą zaletą trzymania się z dala od instytucji edukacyjno-opiekuńczych. Jednak oznacza to, że od czterech godzin (czyli 5 godzin lekcyjnych) próbuję nie oszaleć, podejmując karkołomne zadanie zarządzania domowym chaosem.
Mam wrażenie, że przez tych kilka godzin mojego bycia z dziećmi moja aktywność ograniczała się właściwie całkowicie do ogarniania kwestii fizjologicznych (karmienie, jego przygotowanie i skutki), bytowych (pranie i sprzątanie, zamawianie zakupów z dostawą do domu – bo niby jak inaczej?) i “dozorujących” (mniej lub bardziej udane próby dbania o bezpieczeństwo, w tym rozwiązywanie kwestii konfliktowych, zanim dojdzie do ich nadmiernej eskalacji w formie niekiedy zaskakująco wyrafinowanych i brzemiennych w skutkach rękoczynów).
Gdzie w tym wszystkim element edukacyjny?
Gdzie plan nauczania?
Gdzie elementy podstawy programowej, treści nauczania oraz (najlepiej aktywizujące) metody realizacji edukacyjnych celów?
Gdzie ćwiczenia, zadania i karty pracy?
Gdzie metoda Montessori, plan Daltoński i edukacja leśna?
Gdzie to wszystko?
Zwłaszcza, że sama możliwość poddania tych kwestii refleksji i notowania ich jest możliwa wyłącznie dlatego, że pewna ekipa sympatycznych czworonogów ruszyła do akcji…
Rzecz jasna zawsze mogę powiedzieć, że w gruncie rzeczy stosujemy w naszym domu bardzo radykalną formę ED – dzieci uczą się same, spontanicznie dobierają aktywności, a my tworzymy im do tego optymalne warunki, bo nasz dom jest jak wielka pracownia Montessori, a zupełnie nieogarnięta na wpół zalesiona działka to doskonałą przestrzeń do aktywności fizycznej i poznawczej (przyrodniczej, ale nie tylko). I tak zapewne jest, przynajmniej do pewnego stopnia i w niektórych momentach. Niekiedy zresztą mój rodzicielski i macierzyński instynkt podpowiada mi, że to jest naprawdę w porządku – widzę przecież, że dzieci się rozwijają, coraz więcej wiedzą i potrafią, same organizują różne zabawy i aktywności, w których bez trudu można dostrzec aspekt edukacyjny. Ale – moje nauczycielskie, uszkolnione “ja” wspierane opowieściami znajomych rodziców (w których wykonaniu edukacja domowa wygląda jednak dużo bardziej profesjonalnie) wciąż podpowiada, że to jednak za mało, że powinnam się bardziej postarać, zarządzać tymi procesami, przede wszystkim organizować dzieciom zajęcia w formie quasi-lekcji, względnie proponować wyjścia do różnych edukacyjnych przestrzeni. Tymczasem my po prostu żyjemy i próbujemy jakoś przetrwać wśród tych okoliczności i wobec ograniczonych (finansami, logistyką, stanem zdrowia itd.) możliwości.
Radio mówi, że minęła 13. Pora zalogować się z powrotem do codzienności.