Wszystkie opisane tu sytuacje miały miejsce naprawdę. Wydarzyły się w jednym z oddziałów przedszkolnych wiejskiej szkoły podstawowej. Imiona i nazwiska zostały zmienione, lecz podobieństwo do wielu miejsc w Polsce wydaje się nieprzypadkowe.
Najtrudniejszą zasadą pedagogiki Montessori wielu osobom wydaje się cisza, lecz dla mnie największym wyzwaniem okazało się montessoriańskie: „Daj mi czas”. Brzmi to dość banalnie, jakby wystarczyło poczekać, aż rozwój sam się wydarzy, jednak w praktyce oznacza tworzenie warunków do rozwoju i zmagania z własną niecierpliwością, chęcią planowania, przewidywania i kontroli. Te zmagania z własną naturą są dla mnie wielkim wyzwaniem prywatnie i zawodowo.
„Każde dziecko rozwija się w swoim tempie” – mówiłam matkom, których dzieci nie zaczęły siedzieć w szóstym miesiącu życia, raczkować w siódmym itd. Powtarzałam to jak mantrę do momentu, gdy rówieśnik mojego dziecka nie powiedział wcześniej od niego pierwszego słowa i nie opanował gestu „pa-pa” na pożegnanie. Na zewnątrz zachowałam całkiem racjonalny spokój, ale co ja wtedy czułam! Czy my z mężem jako rodzice coś zaniedbaliśmy? Czy nasze dziecko jeszcze kiedykolwiek nauczy się mówić i robić „pa-pa”? Może to już czas na jakąś terapię? Wiedziałam, że takie niepokoje są głupie, ale mimo wszystko je odczuwałam. Podczas snu naszego dziecka (żeby czasem nie usłyszało, bo mogłoby się już całkiem zatrzymać w rozwoju) rozmawiałam o tym z najbliższymi, najspokojniej, jak tylko umiałam, „Daj mu czas, poradzi sobie” – skwitował krótko mój mąż, który z pedagogiką nigdy nie miał nic wspólnego. Moja siostra za to żartobliwie uzupełniła powtarzaną przeze mnie zasadę: „Każde dziecko rozwija się w swoim tempie pod warunkiem, że moje jest pierwsze”. Nie musiałam długo czekać, aby nasz słodki bobasek zaczął mówić pierwsze słowa i robić „pa-pa”. Uff! Kamień spadł mi z serca. Zastanawiam się, jak podołam, jeśli któreś z moich dzieci będzie miało poważne niepełnosprawności lub inne zaburzenia rozwojowe. Na pewno wiele będę musiała się wtedy nauczyć, zapewne więcej niż ono.
W pracy to jednak co innego. Pełny profesjonalizm. Daję dzieciom czas na rozwój bardzo świadomie i na przekór swoim automatycznym odruchom.
Jasio nie interesuje się literami. Wprawdzie ma dopiero trzy latka i w innym przedszkolu nikt by mu nawet nie pokazywał liter, ale u nas, w grupie zróżnicowanej wiekowo, jest inaczej. Pozostałe trzylatki potrafią już zidentyfikować swoje imię zapisane wielkimi literami, z zainteresowaniem sprawdzają, które litery powtarzają się w imionach kolegów i koleżanek, kto ma najdłuższe imię, a kto najkrótsze (gdy pięciolatki przeliczają litery, to trzylatki mierzą odległość od pierwszej do ostatniej litery, a ja przyglądam się temu z daleka, bo ani nie inicjuję tego typu zabaw, ani sama bym ich nawet nie wymyśliła). Jasio ma jednak w nosie literowy main stream grupy. Nie interesuje się ani imieniem na szafce, ani kreślonym „J” na piasku, ani nawet „J” układanym z kotków wierzbowych. Co innego auta i maszyny budowlane – to jest jego prawdziwa pasja! Jak rysuję dla niego jakąś koparkę albo betoniarkę, to jest pełen entuzjazmu, ale zupełnie nie widzi sensu w poznawaniu liter. Mam ochotę wytłumaczyć mu, jaką to daje moc, lecz profesjonalnie gryzę się w język i nie wycofuję obrazkowych znaczków, które funkcjonują w naszej przestrzeni tylko ze względu na Jasia.
Marcin ma pięć lat i również nie interesuje się literami, jednak swojego imienia nauczył się bezbłędnie, bo możliwość własnoręcznego podpisywania swoich prac była dla niego wystarczająco kusząca. Trochę zdziwiło go, że kierunek ułożenia liter ma jakieś znaczenie, ale przetestował na kilku osobach słowo NICRAM i wrócił do klasycznego, choć strasznie odtwórczego MARCIN.
Rodzice Marcina chyba próbują go przygotować do zerówki, którą za kilka miesięcy zacznie, bo już kupili mu zeszyt formatu A5 i zachęcają do robienia szlaczków w tej maleńkiej liniaturze. Być może zwróciłabym im uwagę, że pięcioletnie rączki nie są jeszcze na to gotowe, że paluszki nie ułożyły się jeszcze odpowiednio wąsko i brak im twardych połączeń między kosteczkami, jednak wierzę, że Marcin poradzi sobie sam z bojkotowaniem wielu nierozsądnych, jak również tych całkiem sensownych pomysłów swoich rodziców.
Bardziej martwię się o szkolną przyszłość Marcinka. Jedna z nauczycielek wychowania wczesnoszkolnego zwróciła mi kiedyś uwagę na kwiatka niestarannie pokolorowanego przez Marcinka. Kiwnęłam głową i powiedziałam, że on nie interesuje się kwiatkami. Pokazałam jej skomplikowaną kolorowankę ze scenką z Minecrafta, którą chłopiec kolorował niezwykle starannie już drugi tydzień. Zaśmiała się i odpowiedziała: „Jak pójdzie do pierwszej klasy, to nie będzie robił tego, co chce”. Niestety, trafiła w sedno…
Wypatrywanie faz wrażliwych nie zawsze jest frustrujące. Nasza Ela, zaledwie cztery miesiące młodsza od Marcinka, już jesienią zainteresowała się literami. Przygotowywałam dla niej sylaby, z których układała imiona całej swojej rodziny, łącznie z żyjącymi i zmarłymi zwierzętami. Bawiła się tymi literkami na całego, więc powiedziałam jej tacie, że warto bawić się z nią tymi literami na różne sposoby, bo Ela właśnie przechodzi taki moment, w którym będzie jej najłatwiej nauczyć się czytać, ale tata wzruszył ramionami i skwitował: „To jest efekt starszej siostry”. Zostałam na boisku sama, ale i tak nie przerwałam gry.
W każdym wieku lepiej dać czas na rozwój niż go wymuszać. Zasada „Daj mi czas” dotyczy również dorosłych, bo przecież rozwijamy się przez całe życie.
Karolina Czech w rozmowie Szkoła w czasach kryzysu mówi, że każdy ma swoją drogę do przejścia. Czas, przestrzeń i zaufanie dają lepsze efekty niż przekonywanie, bo „jeśli ktoś jest w innym miejscu w swoim życiu, to i tak nie przyjmie mojej perspektywy”. O rozwoju zatrudnionych nauczycieli mówi: „Ja wiem, że pewne rzeczy się wydarzą, ale cieszę się, gdy wypływa to od nauczycieli, a nie jest narzucone”.
Co się dzieje, gdy od najmłodszych lat staramy się przyspieszać rozwój? Wspomina o tym Marcin Sawicki w 195. odcinku podcastu: „Mimo że teraz przedszkola zaczynają uczyć, to mówi się o tym, że ludzie są dużo bardziej niedojrzali niż kiedyś, gdy idą na uczelnię”.
W tym miejscu przypomina mi się dowcip: „Jak powiedziałam, że wyniosę śmieci, to wyniosę, nie trzeba mi co pół roku przypominać”. Czas na rozwój i prokrastynacja to jednak nie to samo. Zasada „Daj mi czas” nie każe czekać, aż śmieci same wyjdą, a żarówki same się zmienią. Nie każe też nadopiekuńczym rodzicom przebierać sześcioletnich dzieci ani utrzymywać trzydziestolatków, którzy nie dojrzeli do podjęcia pracy. Dając czas na rozwój, jednocześnie tworzymy warunki do tego rozwoju, stawiamy przed człowiekiem wyzwania.
Rozwój człowieka jest na tyle dokładnie opisany, że wiemy, do kiedy na który skok rozwojowy możemy czekać. Podstawa programowa edukacji wczesnoszkolnej nie każe dziecku z pierwszej klasy czytać, pisać, liczyć itd. Ono ma trzy lata na opanowanie tych wszystkich umiejętności. Tylko która szkoła ma tyle zaufania do dziecka, by czekać trzy lata na jego fazę wrażliwą? Nieliczne. Niepubliczne. Nie zawsze płatne, ale też i nie zawsze dostępne.