Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.
Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.
Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.
Poniedziałek, późnym wieczorem
Jakkolwiek w toku podejmowania decyzji dotyczących edukacji (dzieci i swojej poniekąd też), warto brać pod uwagę kwestie globalne czy ogólne (choćby to koszmarne centralne sterowanie edukacją, tak ukochane przez rozmaite instytucje europejskie i polskie) – to szczególnie istotne wydaje się zrobienie pewnego rekonesansu lokalnego rynku edukacyjnego. Krótko mówiąc, warto wiedzieć, co proponują mieszczące się względnie niedaleko publiczne i/lub niepubliczne przybytki edukacyjne. Nie wiem, czy szczególnie dobrym pomysłem jest intensywne i szczegółowe zgłębianie ich portfolio, a już zwłaszcza konfrontowanie różnych pijarowych zagrywek z opiniami osób, które z daną placówką miały do czynienia – gdy wie się za dużo o tym i owym, można przecież paradoksalnie uznać, że wybór jest najzupełniej niemożliwy.
U nas wygląda to mniej więcej tak.
Mieszkamy w okolicy średniej wielkości miasta (gminnego i powiatowego zarazem), całkiem niedaleko Warszawy – co w dużym stopniu decyduje o specyfice funkcjonowania rynku pracy i o kształcie lokalnych propozycji edukacyjnych. Otóż publiczne szkoły podstawowe pękają w szwach, ponieważ od dłuższego już czasu wielu ludzi sprowadza się tutaj ze względu na tę pobliskość stolicy oraz różne zachętki w stylu „Miasto przyjazne rodzinom”. Rodzin (i dzieci) więc przybywa, a liczba i rozmiar szkolnych budynków niestety nie wzrastają wprost proporcjonalnie do migracji i przyrostu naturalnego. W związku z tym klasy są coraz liczniejsze, dwuzmianowość staje się absolutnym standardem, podobnie jak nauczycielskie nadgodziny i uogólnione urobienie. Alternatywą są – rzecz jasna – placówki niepubliczne, które oferują pełną obsługę od 7 do 17, gwarantując przy tym korporacyjny sukces (wysokie wyniki egzaminów, dostanie się do dobrego liceum, potem na tzw. dobre studia itd.). Kłopotliwe są jednak koszty takiego przedsięwzięcia, mieszczące się w granicach 1500-2000 złotych miesięcznie za jedno dziecko już od pierwszej klasy podstawówki, co szczególnie przy kilkorgu dzieciach może być nie do udźwignięcia.
Krótko mówiąc – (prawie*) Ameryka! A właściwie zamerykanizowany edukacyjny rynek, z ekskluzywnymi szkołami dla dzieci zamożnych rodziców i publicznymi przechowalniami na dzieci dla pozostałych, którzy następnie – o ile mają taką potrzebę i takie możliwości – i tak są zmuszeni do kształcenia swoich dzieci na własną rękę, na dodatkowych zajęciach czy na korepetycjach.
Nie stać nas na prywatną szkołę dla naszych dzieci. Albo inaczej – gdybyśmy chcieli zarabiać tyle, żeby posłać dzieci do prywatnej szkoły, prawdopodobnie praca zajmowałaby nam tyle czasu, że przestalibyśmy się z nimi widywać. Niespecjalnie możemy sobie też jednak pozwolić na rezygnację z jednej pensji (żadne z nas nie jest programistą…), co wydaje się trudne do uniknięcia, jeśli dzieci miałyby zacząć edukację w domu. Bo czy da się ogarniać codzienność, tworzyć warunki do rozwoju i realizować podstawę programową z całą ekipą nie za dużych dziewczynek – i jednocześnie zarobkować? Czy to w ogóle możliwe?
* W Stanach (ze względu na sposób finansowania szkół z lokalnych podatków od nieruchomości) jest całkiem sporo bardzo dobrych szkół publicznych, jednak mieszczą się one w miejscach, w których nieruchomości (a co za tym idzie i dostęp do rejonowych szkół) są tak drogie, że summa summarum i tak stać na nie wyłącznie ludzi bardzo bogatych. Przykładowo: “Najlepsze publiczne szkoły podstawowe w Kalifornii znajdują się w Palo ALto i są dostępne dla każdego, kogo stać na dom w dzielnicy, gdzie mediana cen takich nieruchomości przekracza trzy miliony dolarów” (Nicholas D. Kristof, Sheryl WuDunn, Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu, Wołowiec 2022, s. 60)