Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.
Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.
Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.
Niedziela, a może już poniedziałek? Gdzieś na pewno pomiędzy
Słucham i słyszę ostatnio dużo o wypaleniu – i to niekoniecznie zawodowym, bo to dziś zdaje się jest już temat dosyć znany i w kontekście rzeczywistości, w której profesję zmienia się coraz częściej – niekoniecznie aż tak aktualny i klikalny. Wypaleni są rodzice, a zwłaszcza matki – po roku, dwóch, pięciu czy piętnastu latach z dziećmi. Rzecz jasna, wypalenie wzmagają różne trudności, specjalne potrzeby czy niepełnosprawności – ale obok tych oczywistych kwestii wzmagających rodzicielski trud pojawiają się i inne: nadmiarowość, perfekcjonizm i last but not least edukacja alternatywna, a zwłaszcza edukacja domowa.
Gdy słucham tych opowieści kobiet, które mają najserdeczniej dosyć tej edukacyjnej i rodzinnej niby-Arkadii – mam mieszane odczucia. Bo i współczuję (w trudzie i w bezsilności), i czuję jakiś kawałek satysfakcji, że moje intuicje co do potencjalnych kosztów psychicznych tego przedsięwzięcia mają jednak pewne potwierdzenie w rzeczywistości. Zresztą jak się w tym nie wypalić? Czytam u różnych instagramowych EDukatorek, jak tu dbać o siebie w tym kontekście – ale złote rady w rodzaju “dwie herbaty dziennie w ciszy” i “harmonogram randek z mężem” wydają mi się jakieś niekoniecznie poważne i adekwatne, chociaż ten kawałek utrudzenia znam jedynie z relacji i antycypacji (moich niezbyt optymistycznych przewidywań).
Myślę sobie o tym, że do codziennych obowiązków domowych i zawodowych miałabym dołożyć jeszcze planowanie i realizowanie edukacyjnych treści czy celów – i robi mi się słabo. Bo gdzie to zmieścić w planie dnia, tygodnia, miesiąca? Albo z czego zrezygnować? Z prania i sprzątania? Ze snu? Czy z możliwości zarabiania jakichkolwiek pieniędzy?
Najbardziej jednak przerażają mnie te kawałki opowieści, z których wynika, że skutkiem ubocznym edukacji domowej bywa chroniczny żal do własnych dzieci i ich ojca, a przede wszystkim poczucie, że wskutek tego nadmiaru przestaje się ich lubić. A ja lubię swoich i chcę umieć ich lubić za rok i za 13 lat też.
Jak więc mieć dzieci w edukacji domowej i nie przypłacić tego doświadczenia załamaniem nerwowym? Jak się nie wypalić? I czy da się to w ogóle jakkolwiek ogarnąć na zapas?