Nauczycielka nie ma dobrej prasy. Nie zastanawiam się już nad tym zbyt często. Trochę mi się nie chce udowadniać, jak to jest z tymi godzinami przy tablicy, a jak z tymi rzeczywiście przeprowadzanymi. Jaka jest cena za te „dwa miesiące” wakacji, wycieczki na koszt uczniów i szampańską zabawę na studniówce. Z drugiej strony obce mi patos i wielkie słowa o misji, zmienianiu świata, a tym bardziej mojej podniosłej w tym roli. Kiedy myślę o swojej pracy, to wolę raczej mało uporządkowane rozważania. To, co poniżej, nie będzie dekalogiem (punktów mniej) ani zbiorem rad (choć może na taki wygląda). To garść refleksji, którymi czasem się dzielę, gdy próbuję podsumować swoje kilkanaście lat pracy w zawodzie.
Musisz wiedzieć
Mniej więcej w czasie, gdy pierwszy raz przekraczałam próg sali lekcyjnej jako nauczycielka, cała Polska żyła sprawą nauczyciela, któremu uczniowie w trakcie zajęć założyli kosz na śmieci na głowę, swój wyczyn dokumentując nagraniem. Zewsząd grzmiały osądy, naprędce stawiane diagnozy, mniej i bardziej wnikliwe dociekania, co jest przyczyną rzeczonego wydarzenia. Słuchałam ich, lecz żaden z głosów dotyczących źródeł tego stanu rzeczy ani pomysłów na jego zmianę mnie nie przekonywał. Pamiętam jedynie, że intuicja podpowiedziała mi myśl, której trzymam się do dziś i za którą sama sobie jestem wdzięczna: „Musisz wiedzieć”. Musisz wiedzieć, dlaczego i po co jesteś z tymi konkretnymi osobami, co chcesz im dać, co chcesz od nich otrzymać.
Możesz nie wiedzieć
Dość szybko przekonałam się również, że mogę nie wiedzieć. Ba! Mogę głośno mówić, że nie wiem, że nie znam: każdej reguły gramatycznej, tytułu każdego wiersza Czesława Miłosza, wszystkich wyjątków ortograficznych. Budowanie nauczycielskiego autorytetu na wszechwiedzy w dobie internetu (a dziś i sztucznej inteligencji) jest, krótko mówiąc, śmieszne. Daję sobie prawo do niewiedzy, bo to otwiera pole do rozmowy, umożliwia pokazanie procesu zdobywania wiadomości. Pozwala być bliżej.
Mów, nie krzycz
Krzyk to codzienność szkolna. I zupełnie nie mam tu na myśli krzyku agresywnego. Tylko ten podniesiony ton, by być lepiej słyszaną w ostatnich ławkach. A teraz jeszcze bardziej podniesiony, bo ktoś szepcze. I jeszcze bardziej, bo ktoś inny rozmawia już półgłosem, a przecież reszta ma prawo słyszeć, co mówię ja. Zwykle kończy się to autentycznym wykrzykiwaniem w gruncie rzeczy absurdalnego w swej treści komunikatu: „Cisza!!!”, który całkiem możliwie przyniesie oczekiwany rezultat. Na chwilę. Do pierwszego szeptu. Gdy go słyszę, ściszam głos.
Milcz, nie mów
O ile niekrzyczenia nie musiałam się uczyć wcale, o tyle milczenie przyszło po wielu, wielu miesiącach. Mówienie daje poczucie bezpieczeństwa i władzy. Kiedy mówię, jestem słuchana, wszystko powiem najlepiej, a przede wszystkim tylko tak mogę utrzymać uwagę. Gdy przestanę mówić, wszystko się rozsypie, lekcja przestanie istnieć, jej tok wymknie się spod kontroli… Oddać głos uczennicom i uczniom, jakie to jest trudne! A pozwolić na milczenie, które nie jest ciszą przed burzą, w którym wszystkim jest wygodnie – co za zadanie!
Ucz (się)
Kto zostaje polonistką? Prymuska z języka polskiego, rozkochana w lekturach, pisząca najlepsze wypracowania w klasie. Kto matematyczką? Przecież nie ta, która nie pojmowała pierwiastków czy wielomianów. Itp. itp. Jak ja chwytająca w lot, kim jest podmiot liryczny, gdzie w zdaniu jest okolicznik przyzwolenia, ile epok i w jakiej kolejności na swojej sinusoidzie umieścił Krzyżanowski, mam zrozumieć kogoś, kogo interesuje to tyle, ile mnie w jego wieku interesował ruch jednostajnie przyspieszony w zadaniach z fizyki? Chyba tylko tak, że znów usiadłabym do tychże zadań i spróbowała je rozwiązać. W idealnym świecie każda nauczycielka i każdy nauczyciel raz na jakiś czas powinni podjąć trud uczenia się czegoś spoza swojej dziedziny. Uczenie się wymaga wysiłku, to truizm, o którym bardzo łatwo zapomnieć, kiedy się naucza. Nie, jako nauczycielka nigdy nie zapisałam się na kurs z fizyki w zakresie szkoły średniej. Przez wiele lat chodziłam na lekcje tańca klasycznego, baletu. I tu dużo się nauczyłam.
Jedna poprawka, w porywach do dwóch
Na sali baletowej miałam wielkie szczęście spotkać nie tylko doskonałe nauczycielki i wybitnych nauczycieli. Większość z nich to były również prawdziwe gwiazdy warszawskiej sceny. Artystki i artyści występujący w najważniejszych partiach klasycznego repertuaru. Wirtuozi ciał. Czy wiedzą, jak powinna wyglądać dana poza lub dany krok? Czy potrafią to pokazać? A wytłumaczyć? Po trzykroć tak. Mogą próbować ustawić moje ciało według idealnego wzorca, dużo przy tym mówiąc i oczekując zapamiętania: ułożenie stóp, dociągnięcie kolan, wykręcenie w biodrach, spięte pośladki, kręgosłup wydłużony, zniwelowane naturalne krzywizny, łopatki ściągnięte, żebra niewypięte, wciągnięty brzuch, ramiona opuszczone, łokcie podniesione, kiść dłoni swobodna, długa szyja, broda nie za wysoko, ale nie za nisko. A teraz skok. Problem pojawia się już przy stopach… Ktoś początkujący powinien od razu poszukać drzwi. Tymczasem nauczycielka podchodzi i poprawia ustawienie ręki. Na razie tylko tyle, pamiętaj o łokciu.
Wiem, jak powinno wyglądać idealne wypracowanie. Czasem czytam prace, w których poprawki zajęłyby więcej miejsca niż tekst właściwy, a wtedy przypominam sobie salę baletową z drążkiem – „Pamiętaj, by orzeczenie zgadzało się z podmiotem”.
To tylko oceny
Nie nagrody, nie kary, nie etykiety ani informacje o człowieku. Oceny dotyczą stanu wiedzy i stopnia umiejętności, którymi ktoś wykazał się w określonych okolicznościach. Szkoła jest dobrym miejscem, by się tego nauczyć.