#8 Jak (nie) posłałam …

Agnieszka Piwowarczyk
0 komentarze

Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.

Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.

Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji  (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.

Czwartek, (nareszcie!) wiosną

Od jakiegoś czasu szczególnie intensywnie rozmyślam o tym, czy dzieci (w ogóle wszystkie – w szczególe nasze) potrzebują rozwojowego nadzoru. Być może jest to źle postawione pytanie, może powinnam je jakoś zniuansować, pytając o to, na ile tego nadzoru potrzebują albo jakiego rodzaju mają to być oddziaływania. Niemniej w zasadzie chodzi mi o to, jakiej obecności potrzebują mniejsi i więksi ludzie, żeby było im dobrze czy nawet lepiej.

Kiedyś – wcale nie tak dawno, choć aż cztery życia temu – gdy nie miałam jeszcze własnych dzieci, sformułowałam pewien zarys doktryny pedagogicznej, którą planowałam upowszechnić, skopitajtować i zbić na tym kokosy. Gdy jednak próbowałam jakkolwiek ją rozwinąć, wychodziło mi na to, że nie jest to możliwe – była (a może i wciąż jest) koncepcja na wskroś minimalistyczna, można ją bowiem streścić w jednym zdaniu: „Odczepcie się od własnych dzieci”. I tyle. Teraz wiem, że dużo łatwiej to powiedzieć niż wykonać (bo jednak rwie do tego nadzorowania spod sztandaru motta: „Obiecuję, że nie pozwolę, aby kiedykolwiek cokolwiek Ci się przydarzyło” autorstwa błazenka Marlina, ojca błazenka Nemo), niemniej w głębi serca mam wciąż przekonanie o zasadności, celowości i sensowności tej mojej mikrodoktryny.

W czasie, gdy ta złota myśl zakiełkowała w mojej głowie szczególnie rzucało mi się w oczy to wszystko, co określa się niekiedy helikopterowym rodzicielstwem – a co w szerszym kontekście i znaczeniu bardzo celnie w książce Niespokojne pokolenie Jonathan Haidt nazywa sejfityzmem, czyli fetyszyzowaniem bezpieczeństwa dziecka, skutkującym blokowaniem jego rozwoju, fundującym bowiem rzeczywistość, w której „dorośli, szkoły i inne instytucje uczyły dzieci, że świat jest niebezpieczny, i nie pozwalały im doświadczać ryzyka, konfliktów i dreszczu emocji, których ich oczekujące doświadczeń mózgi potrzebowały, aby pokonać lęki i przestawić się na tryb odkrywania”. Pracując w szkole, często odbywałam rozmowy, których punktem wyjścia było pytanie z serii: „Co tu zrobić z tym dzieckiem?”, a punktem dojścia (rzecz jasna nieco subtelniej  czy bardziej na okrętkę sformułowane) sformułowanie: ‘Nic. Odczepić się. Dać mu żyć”. Dziś podobne dialogi toczę sama ze sobą, we własnej głowie – bo jednak niejednokrotnie mam ochotę (choć nie zawsze też możliwość) ponadzorować, poanimować czy poorganizować różne pasjonujące (bardziej dla mnie niż dla dzieci, niestety) zajęcia czy aktywności. No bo jak to? Tak bez planu? Bez ładu i składu? Bez celu cz NaCoBeZu chociaż? Tak sobie łażo i się bawio tylko? A jednak – to ich ”łażenie” i “nicnierobienie” całkiem dobrze im (i nam) służy. 

Okazuje się, że bezplanowo wiedzą i umieją, co trzeba (no dobra, ze sznurówkami słabo, ale i potrzeby nie, bo buty raczej bez takich bajerów), a uczą się jakoś tak przy okazji, dopytując z własnego zaciekawienia, nie zaś ze szkolnego obowiązku. Co ciekawe, niekoniecznie to idzie po kolei (na przykład druga liczy bieglej niż pierwsza, a trzecia śpiewa i performuje lepiej niż wszystkie pozostałe razem wzięte) – ale idzie po swojemu, po naszemu. 

W tym kontekście przypomina mi się anegdota sprzed lat kilku, kiedy to wpadłam na pomysł, że trzeba się wziąć za to całe edukowanie, skoro się dziecka nie posłało do przedszkola – i zaczęłam nauczać dużą (wówczas bodaj czteroletnią) liczenia. Nie wzbudzało to żadnego entuzjazmu, można by rzecz, że do głosu doszedł pewien (nie zawsze bierny) opór, skutki były zaś – mówiąc oględnie – nieszczególnie satysfakcjonujące. Gdy po kilku sesjach tych moich nieudanych prób pedagogicznych, córka najzwyczajniej się zawinęła (odwróciła na pięcie i poszła bawić w innym pomieszczeniu, z dala od ześwirowanej matki) – z kąta, w którym siedziała mniejsza (dwulatka), dało się słyszeć odliczanie… Wtedy właśnie zaniechałam moich belferskich zapędów, uznając, że to jednak ma się wydarzyć w swoim tempie i poniekąd przy okazji. Podobnie było zresztą nie raz (no wraca mi to wariactwo od czasu do czasu, cóż zrobić…), jak wtedy gdy trzecia okazała się najbardziej biegła w angielskim, którego w odróżnieniu od starszych nigdy się nie uczyła (ma po prostu najlepszy słuch i wyłapuje dużo mimochodem  z piosenek i filmów); albo jak wtedy, gdy małomówna druga ni stąd, ni zowąd zaczęła opowiadać rozbudowane, wielowątkowe i spójne historie (choć nie zdążyłam zacząć jej nauczać storytellingu, który wykładałam tu i tam przed laty); czy jak wtedy, gdy pierwsza przy czytaniu bajki zaczęła prowadzić wywód entomologiczny, a’propos ćmy, która przefrunęła tuż nad bohaterem  (choć rzecz jasna nie mogliśmy jej tego nauczyć, bo o owadach mamy bladziutkie pojęcie).

I tak to u nas z tym planowaniem i nadzorowaniem. Po Mickiewiczowsku, wiadomo:

“Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, 
Ja z synowcem na czele, i? – jakoś to będzie!”
No jakoś – i to nawet (o zgrozo!) całkiem dobrze.

Może Cię zainteresować:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności