Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.
Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.
Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.
Czwartek, mniej więcej w środku tzw. wakacji i jakoś tak bliżej północy
Siadam do pisania średnio raz w miesiącu – choć te moje refleksje mielę w głowie i w sobie właściwie nieustannie. Przychodzą do mnie czasami niby znikąd, a czasami pod pretekstem, zazwyczaj jednak jest w tym jakaś przyczynowo-skutkowa logika. Ostatnio zaś wskutek dochodzących do mnie różnych głosów na temat urlopów, wyjazdów i związanych z nimi wrażeń zaczęłam zastanawiać się nad tym, czego trzeba i co wystarczy.
Na tle wakacyjnych opowieści krewnych i znajomych nasze lato nie wydaje się jakoś szczególnie urlopowe. W gruncie rzeczy niewiele się zmienia w naszej codzienności, może jedynie więcej czasu spędzamy na dworze względnie gdzieś w plenerze, niemniej jakoś nieszczególnie poszukujemy dodatkowych wrażeń. Jest nam w tej naszej zwyczajności o tej porze roku całkiem przyjemnie, bo mamy szczęście mieszkać na uboczu i na skraju lasu, a na działce rosną różne drzewa oraz drzewka i krzewy owocowe. Skubiemy więc to i owo, wystawiamy nosy na słońce (może w tym roku uda się mi znowu wyhodować kilka piegów?) albo chowamy je gdzieś w cieniu, chodzimy na lody do naszego lokalnego sklepu wielobranżowego – i nie za bardzo tęsknimy za czymś więcej. Zdarzają się jednak i takie momenty, kiedy dzieci jednak pytają, dlaczego tu, teraz i tak – a dlaczego nie tam, wtedy i inaczej. Często pytania te pojawiają się w odniesieniu do czyichś relacji, niekiedy do treści wyczytanych czy zobaczonych w międzyczasie. I choć mam odpowiedzi w sobie całkiem nieźle poukładane (bo logistyka, bo finanse, bo dobrze nam tu i lepiej jechać poza szczytem sezonu) – to jednak myśl o tym, że może jednak należałoby czy powinno się zrobić jak inni czy jak większość gdzieś tam w tle tych dialogów mi się po głowie kołacze. No i jeszcze ta potrzeba, żeby wszystkim wokół – a nie tylko własnym pytającym się o to dzieciom – się z tego wszystkiego tłumaczyć, żeby nie poczuli wobec tego żadnego dyskomfortu… Nie lubię tego w sobie za bardzo, ale jednak to w sobie co i rusz odnajduję, nie tylko zresztą w kontekście sposobu spędzania wakacji, ale też wyborów rodzinnych, edukacyjnych czy zawodowych. Tłumaczę się, wyjaśniam i usprawiedliwiam, ale w gruncie rzeczy nie wiem, dlaczego mimo ugruntowania w sobie nie mogę się od tego “przepraszam, że żyję” uwolnić.
I co z tego? Przede wszystkim dużo pytań na temat czegoś, co nazwałabym kulturowymi wzorcami – a może nawet i dyktaturą wyborów czy obyczajów większości. Bo czy chciałabym być jak wszyscy albo żeby moje dzieci były jak wszyscy? Czy ktokolwiek naprawdę by tego chciał? Czy chcę robić to, co się robić powinno, co wypada i co należałoby? I czy naprawdę jedyną alternatywą wobec tego jest to reklamowe (ale i chyba jednak nieco przereklamowane) bycie sobą albo jakieś bycie w opozycji czy w kontrze?
Mam głębokie przekonanie, że moimi życiowymi wyborami dotyczącymi tzw. stylu życia nie rzucam nikomu wyzwania, że nie robię tego przeciwko komu- czy czemukolwiek. Moje, nasze wybory mają służyć nam i naszym dzieciom – ale nie znaczy to jednocześnie, że czyjeś zupełnie inne wybory są jakkolwiek lepsze czy gorsze, że inni rodzice są lepsi czy gorsi, że starają się mniej czy bardziej. Szczerze nie cierpię tej dyktatury zestawień, porównań i rankingów, unikam jak ognia wszelkich aktywności (zwłaszcza small talków na placu zabaw) spod szyldu wyścigu bobasów , po prostu nie chcę brać w tym wszystkim udziału. Mam jednak wrażenie, że nie jest to postawa szczególnie popularna czy wzbudzająca sympatię, bo nie dokarmia rozmaitych wewnętrznych i wspólnotowych potworów – nie daję się (albo staram się nie dawać) zapraszać do licytacji ani do współudziału w autolaudacjach i narzekaniach, ale nie dlatego że chcę komuś popsuć tę grę czy zabawę, ale dlatego że ani mnie to nie rajcuje, ani nie bawi, ani w żaden sposób nie buduje.
Wybieram – ku dobremu, takiemu, jakie w danym momencie dostrzegam, i tak, jak mogę czy umiem. I daję sobie (i innym też, rzecz jasna) prawo do zmiany zdania, nawet jeśli miałoby to oznaczać przerażający w tym momencie powrót do pracy na etacie i posłanie dzieci na kolonie.