Znakiem naszych czasów są instruktorzy uczący nas właściwego wykonywania codziennych, nawet najbardziej banalnych czynności. Do tej właśnie kategorii zaliczyłam kiedyś Małgorzatę Swędrowską i promowane przez nią czytanie wrażeniowe, jednak obserwacje z rodzicielskiego świata uświadomiły mi, że byłam w błędzie. Niestety…
Jedno z moich najwcześniejszych i najmilszych wspomnień z dzieciństwa to czytanie książek z rodzicami. Z mamą uwielbiającą się wygłupiać i dawać bajkowym postaciom głosy równie śmieszne jak przedrzeźnianym sąsiadkom i z tatą, któremu po ciężkim dniu pracy oczy kleiły się przy wieczornej lekturze i powtarzał w kółko słowo „kot”, próbując odnaleźć tę linijkę Kota w butach, przy której niechcący zasnął. Przy każdym czytanym „hop” uwielbiałam być podrzucana na kolanach, a gdy Lokomotywa Tuwima nabierała rozpędu, to rękami naśladowałam ruchy wiązarów i kołysałam się na boki.
Naszego rodzinnego czytania nikt nie nazywał czytaniem wrażeniowym.
Po latach w ten sam sposób zaczęłam czytać swojemu dziecku. Padający w książce deszcz imitowałam palcami na jego pleckach, podmuch wiatru dmuchnięciem we włosy, a gdy Suwik i Mini brali ślub, nuciłam marsz Mendelssohna.
Nie wiedziałam, że można inaczej.
Kiedy przeczytałam, że bibliotekarki w Ostrowie Wielkopolskim czytały dzieciom wrażeniowo, uznałam to za bzdurę i wymysł naszych czasów, lecz wkrótce zobaczyłam na własne oczy dwie sceny, które zmieniły moją opinię.
Scena I: Przecież już to czytałam
Synek poprosił mamę, żeby przeczytała mu książkę. Ta wzięła go na kolana i beznamiętnie przeczytała niedługą książeczkę. Jeszcze raz! – zawołał kilkuletni chłopiec, kiedy dotarła do końca. Nastawiłam uszu, bo wiedziałam, że za drugim razem czytanie idzie znacznie lepiej. Obserwowana przeze mnie mama nie skorzystała jednak z możliwości poprawy. Przecież już to czytałam – odpowiedziała i kazała się dziecku ubierać.
Scena II: Ja czytam, a ty się ubieraj
Kiedyś przed wyjściem do pracy zaczęłam czytać z moim dzieckiem dłuższą książkę i gdy nasza dobra znajoma przyszła zastąpić mnie w opiece, poprosiłam ją o dokończenie. Dziecko usadowiło się obok cioci biorącej do rąk otwarty tom, a ta powiedziała mu, że ma się ubierać, gdy ona będzie czytać. Widziałam dezorientację na twarzy trzylatka, więc wyjaśniłam, że on nie da rady tego ze sobą pogodzić, po prostu musi najpierw wysłuchać do końca, a później będzie się ubierał.
Spotkanie z autorką
Małgorzatę Swędrowską spotkałam na Świecie Leśnego Edukacji. Widziałam, z jakim zapałem wręcza ludziom swoje książki i podpowiada „wrażeniowywoływacze”. Jedną wzięłam ze sobą.
Dziadkowie w akcji
Książka Moja babcia, mój dziadek urzekła mnie ilustracjami i literami idealnymi do nauki czytania. Dziecka mojego nie urzekła niczym. Dopiero wizyta dziadków to zmieniła.
Duże litery i wyraźne, dwuwymiarowe ilustracje z silnymi kontrastami okazały się odpowiednie zarówno dla bardzo młodych, jak i podeszłych już w latach oczu. Moi rodzice, nie słysząc wskazówek Swędrowskiej, po przeczytaniu słów „Babcia wypatruje. Dziadek wyczekuje” naturalnie zaczęli zgadywać, co babcia widzi za oknem i na co wyczekuje dziadek. Ilustracje i rymy kolejnych stron doprowadzały ich do śmiechu i uwalniały wodze wyobraźni. Wesoły nastrój udzielił się wnukowi, który oczywiście chciał czytać książkę jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze…
Niektórzy, czytanie wrażeniowe mają w genach (lub bardziej w tradycjach rodzinnych). Dla innych błogosławieństwem są szkolenia Swędrowskiej. Tragedią są dorośli, którzy sami nie czytają, a wymagają tego od dzieci.
Źródła:
Małgorzata Swędrowska, Joanna Bartosik: Moja babcia, mój dziadek. Wyd. Wytwórnia, wyd. II, Warszawa 2023.