Wszystkie opisane tu sytuacje miały miejsce naprawdę. Wydarzyły się w jednym z oddziałów przedszkolnych wiejskiej szkoły podstawowej. Imiona i nazwiska zostały zmienione, lecz podobieństwo do wielu miejsc w Polsce wydaje się nieprzypadkowe.
Moje wiejskie przedszkolaki bardzo rzadko używają wulgaryzmów. Zadziwiająco rzadko. Jak już się zdarzy komuś rzucić mięsem, to reszta grupy podnosi raban i oczekuje mojej zdecydowanej reakcji. I co tu robić?
Oczekiwania dzieci spełniam łagodnym stwierdzeniem: „Macie rację, nieładnie powiedział, nie należy tak mówić”. Tego, który brzydkie słowo powiedział, staram się nie obdarzać nawet srogim spojrzeniem. Na krótką chwilę trafia w niebyt naszego przedszkolnego mikroświata. Sytuacja powtarza się zwykle po kilku tygodniach. Taka częstotliwość przeklinania jest dla mnie zadziwiająca, ponieważ mam zgoła inne doświadczenia z domu dziecka, małomiasteczkowych podstawówek i placu zabaw w obskurnej dzielnicy, gdzie do niedawna wynajmowałam kawalerkę.
Nie widziałam potrzeby zajmowania się wulgaryzmami dzieci, dopóki ksiądz nie pokazał mi uwagi wysłanej do mamy trzyipółletniego przedszkolaka: “Jasiu na religii powiedział k… mać”. Tym razem ksiądz wyraźnie oczekiwał mojego oburzenia, na które nie umiałam się zdobyć. Uśmiechnęłam się i powiedziałam mu, że nie wiem jaki stosunek do wulgaryzmów ma tata Jasia, ale mama nawet w szkole nie powstrzymuje się od przecinka na “k”, więc nie możemy się dziwić, że trzylatek naśladuje rodziców. Odpowiedziałam spokojnie, ale poczułam, że powinnam coś zrobić, aby nikt nie zarzucił mi bierności wobec problemu.
Znowu stanęłam przed dylematem: I co tu robić?
Po pierwsze, nie chcę oczerniać rodziców, dziadków i innych bliskich osób, od których moje dzieci uczą się takich słów. Mama Jasia nawet w przedszkolu nie jest w stanie opanować swojego języka, więc jak mam ganić jej dziecko za naśladowanie własnej matki?
Po drugie, wulgaryzmy po coś istnieją, więc nie chcę udawać przed dziećmi, że to taka część języka, którą trzeba zaorać, zniszczyć, zapomnieć. Moja koleżanka (nb. nauczycielka, pedagożka szkolna) dopiero w wieku trzydziestu kilku lat na psychoterapii uczyła się używać wulgaryzmów, by umieć w ten prosty sposób rozładować napięcie. To wprawdzie rzadki przypadek, lecz pokazuje, że można przegiąć również w drugą stronę. Rozumiem, że nadużywanie tych wyjątkowych słów odbiera im dobroczynną moc, ale z tym problemem na szczęście nie muszę się mierzyć w moim spokojnym, wiejskim przedszkolu.
Po trzecie za używanie wulgaryzmów w miejscu publicznym można dostać mandat. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś taki mandat naprawdę dostał, za to często słyszę, jak polskie ulice bezkarnie rozbrzmiewają kuchenną łaciną, ale i tak artykułu 141. kodeksu wykroczeń uczepiłam się jak tonący brzytwy, gdy przygotowywałam się do rozmowy z moimi trzy- i pięciolatkami.
Siedzieliśmy w kręgu, gdy przypomniałam dzieciom incydent sprzed kilku chwil. Jasiu powiedział w piaskownicy do Marlenki brzydkie słowo, gdy ta nie chciała mu oddać trzymanej łopatki. Marlenka miała prawo bawić się łopatką, a Jasiu miał prawo czuć złość z tego powodu, że nie ma łopatki. Czy jednak powinien wyrażać swoją złość brzydkim słowem? Nie. W tym miejscu dzieci podawały inne pomysły na wyrażenie złości i nawet sam Jasiu znalazł jakąś alternatywę. Po tej krótkiej burzy mózgów włożyłam kij w mrowisko pytaniem: „Czy waszym rodzicom zdarza się mówić brzydkie słowa, gdy są rozzłoszczeni?”. Niektóre odpowiedziały, że tak, a inne zamilkły z szeroko otwartymi oczami, milczeniem chroniąc domowe tajemnice. Podsumowałam bezpiecznie: „Niektórym rodzicom zdarza się czasami używać brzydkich słów”. Zmierzając w stronę prawnego zakazu, zapytałam dzieci, czy rodzice używają takich słów w kościele? Nie. W szkole? Nie (być może naprawdę nikt nie słyszał z ust mamy Janka tego, co ja). A w sklepie? Pytałam dalej, truchlejąc ze strachu przy każdym kolejnym pytaniu. Nie. A na ulicy? – wiedziałam, że stąpam po bardzo cienkim lodzie i byłam gotowa na zimną kąpiel. Nie – padła odpowiedź dzieci, więc nie brnąc dalej wyjawiłam im najszczerszą prawdę: „Rodzice wiedzą, gdzie i w jakich sytuacjach wolno używać brzydkich słów”. Małe buźki wyrażały zdziwienie, że w ogóle gdziekolwiek wolno, a ja ciągnęłam dalej: „Rodzice wiedzą, że za używanie brzydkich słów w miejscu publicznym, czyli w szkole, na ulicy, w sklepie, policja może dać… mandat! Dlatego Wam zabraniają mówić brzydkie słowa, bo jesteście jeszcze za mali, żeby odróżnić te sytuacje i te miejsca, kiedy wolno, a kiedy nie wolno ich używać. Rozumiecie?” – wszyscy przytaknęli, ale widziałam, że w tych małych główkach kotłuje się od pytań.
W mojej głowie również kotłowało się od pytań i niepewności. Przeprowadziłam z dziećmi pogadankę najuczciwiej, jak umiałam, wpisałam temat do dziennika i zaczęłam się zastanawiać, po co w ogóle rozmawiałam z nim o problemie, który dla mnie nie jest żadnym problemem. Mogłam olać księdza.
Wulgaryzmy krótko po pogadance oczywiście zaczęły pojawiać się częściej, ale podnoszony przez dzieci raban kwitowałam machnięciem ręki i westchnieniem: Bo on jeszcze jest niedojrzały, dlatego nie rozumie, kiedy używać takich słów. Nikt, a zwłaszcza mały Jasiu, nie chciał być uważany za niedojrzałego, więc wulgaryzmy szybko wróciły na margines zachowań przyciągających uwagę.
Do śmiesznej sytuacji doszło kilka miesięcy później, gdy nasz Jasiu wybiegł za uroczą czteroletnią Marlenką. Biegali razem po korytarzu, drocząc się ze sobą niewinnie. W pewnym momencie Marlenka stanęła między mną a swoją mamą i zawołała: „Jasiek! Bo ci przyp…”. Mina mamy była bezcenna. Mieszanka wstydu, poczucia winy i bezradności. Ja w pierwszym momencie musiałam powstrzymać się od śmiechu. Później złapałam Marlenkę za rękę i sadzając ją sobie na kolanach, zaczęłam swoim zwyczajem udzielać jej reprymendy na uszko. Zapytałam ją wtedy, czy pamięta, co mówiliśmy o brzydkich słowach. Pogadanka wychowawcza jednak i mnie do czegoś się przydała.