Niełatwo jest być dzieckiem

Joanna Sarnecka
0 komentarz

Rozmowa Joanny Sarneckiej z Anną Wieteską – Młynarczyk, antropolożką z Uniwersytetu Warszawskiego pracującą w Interdyscyplinarnym Zespole Badań nad Dzieciństwem.

Wiele się dziś mówi o problemach psychiatrii dziecięcej, także o złym stanie psychicznym dzieci. Czy faktycznie dzieje się coś złego? Czy może zaczęto traktować poważnie problemy dzieci? Jak to diagnozujesz? 

Śmieszne, że spytałaś – „jak to diagnozuję”. To dobra ilustracja tego, jak dalece język medyczny i zaczerpnięte z niego metafory przenikają nasze codzienne światy, w tym rzeczywistość dzieci i młodzieży. 

Myślę, że problem jest wielowymiarowy. Po pierwsze bardzo poszła do przodu wiedza i technologie, cały kompleks nauk zajmujących się psychiką dzieci i młodzieży przeżywa okres wzrostu. Do tego nie jest to wiedza i praktyka dziejące się jedynie w laboratorium. Wręcz przeciwnie – mają do niej dostęp zwykli ludzie, rodzice, pracownicy szkół, dzieci i młodzież. My, laicy dostajemy narzędzia, którymi możemy się sami diagnozować i terapeutyzować, poznajemy język, którym możemy interpretować własne zachowania, czy zachowania bliskich, możemy, w końcu, kształtować swoje tożsamości. W szkołach sposób traktowania ucznia też zaczyna zależeć od diagnoz. Wprawdzie budowanie systemu wsparcia dla dzieci z różnego rodzaju trudnościami idzie polskiej szkole dość opornie, ale język i pewne uregulowania prawne już są. 

Ta ekspansja i oswajanie przez nas – w naszej codzienności – wiedzy, o której mowa, nie dzieje się w próżni infrastrukturalnej. Tak się składa, że system opieki zdrowotnej w Polsce, a opieki psychiatrycznej w szczególności, jest w dość kiepskim stanie. Obecnie mowa jest wręcz o jego kryzysie, czy nawet o agonii. Faktycznie, jeśli spojrzeć na szpitale psychiatryczne, na czas oczekiwania na wizyty u specjalistów, na mentalność i kulturę pracy z dziećmi i młodzieżą, wyraźnie widać jak za wytwarzanymi wyobrażeniami na temat tego, co dzieje się z naszymi dziećmi i z młodzieżą, oraz za wyobrażeniami o tym, jak powinny wyglądać standardy opieki, zupełnie nie nadąża maszyna medyczna i system opieki. Już wiemy co nam jest, ale często nie możemy uzyskać pomocy, o której wiemy, że powinna zostać nam udzielona. 

W końcu współczesne sposoby życia – alienacja od natury, pęd za sukcesem, za całym zestawem idealnych “ja”, uzależnienie od technologii i wiele innych czynników, które można by nazwać cywilizacyjnymi, powodują, że zarówno dorośli jak i dzieci i młodzież odczuwają wiele napięć psychicznych.  

Od pewnego czasu, mam wrażenie, że następuje redefinicja dzieciństwa. Pojawiają się nowe trendy: rodzicielstwo bliskości, ale też równolegle temat stawiania granic, mam wrażenie, że temat relacji dziecko – dorosły to dziś bardzo nieoczywista materia, rodzice wkraczając w swoje doświadczenie skaczą na głęboką wodę, mierzą się z oczekiwaniami społecznymi zarówno tymi tradycyjnymi, jak i nowoczesnymi (wzorce dobrego ojca i matki), czy badacie również perspektywę rodziców? Jak te trudności, labilność wizji, wpływają na to, czego doświadczają dziś dzieci? Może to ma wpływ na ich stan psychiczny? 

W Interdyscyplinarnym Zespole Badań nad Dzieciństwem UW, którego jestem członkinią, nie robiliśmy takich badań, ale wszystkie nasze projekty dotyczące dzieci biorą pod uwagę głosy rodziców. Zresztą należałoby na to spojrzeć szerzej, bo problem dezorientacji i wielogłosowości (równolegle istniejących różnych metod, konceptów edukacyjnych i wychowawczych) dotyczy także pracy nauczycieli i ekspertów. Wiele autorytetów mówi, jak ma być i z dużą dokładnością opisuje: jak powinniśmy postępować, jak ma wyglądać rodzina, relacja, jak traktować dziecko z taką czy inną diagnozą. Jednocześnie głosy te nie zawsze się pokrywają, czasem bywają ze sobą sprzeczne. Zdarza się, że rodzic szukający dobrych rozwiązań czuje się jak w wieży Babel. Dużo też zależy od pozycji społecznej, kapitału kulturowego rodziny, dlatego, że rodzic musi wiele w imieniu dziecka negocjować – w przestrzeni szkolnej czy medycznej, a nawet we własnej rodzinie. W trakcie moich badań na temat dziecięcych doświadczeń ADHD często spotykałam się z sytuacją, kiedy w rodzinach dwoje dorosłych miało odmienne podejście do diagnozy dziecka – jedno uważało, że będzie pomocna i ważna, drugie, że ADHD nie istnieje i dziecko wymaga np. więcej dyscypliny. Podobnie w szkołach – nauczyciele prezentowali bardzo różne podejścia do diagnoz psychiatrycznych. Często podkreślali, że dzieci są po prostu niewychowane. Oczywiście najbardziej zdezorientowane całą sytuacją są dzieci, które dla dobrego rozwoju i poczucia bezpieczeństwa potrzebują spójnych komunikatów od dorosłych i poczucia, że się je szanuje i chce się im pomóc. Dorośli, szczególnie ci najbliżsi, powinni być dla nich oparciem. Niestety, nie zawsze tak jest.   

Jako etnografki, antropolożki, możemy spojrzeć na dzieci, jak na inną kulturę, odrębną, z własnymi prawami, zasadami, zwyczajami, językiem. Co taka perspektywa może dać w relacjach dzieci – dorośli i odwrotnie?

Tak, możemy, choć akurat moja perspektywa zmierza ku uwypukleniu relacyjności i współzależności także, a może szczególnie, gdy eksploruję dzieciństwa. Badanie tzw. „kultur dziecięcych” w oderwaniu od świata dorosłych, z którym pozostają w ciągłym dialogu, wydaje mi się pewnym uproszczeniem. Ważne natomiast jest zdawać sobie sprawę z asymetrii władzy, z tego, że dzieci są w pozycji nieuprzywilejowanej względem dorosłych i ten fakt ma istotne znaczenie dla ich doświadczeń.  

Z punktu widzenia antropolożki dzieciństwa to, co jest ważnym i ciągle mało eksplorowanym obszarem w naukach społecznych, a co nawiązuje do pojęcia kultur dziecięcych, to są relacje rówieśnicze. Tutaj mamy do czynienia z odrębnymi zasadami, językiem, kulturą materialną tworzoną z myślą o dzieciach i przez dzieci użytkowaną. We współczesności, ważną rolę odgrywają też media i nowe technologie – i te narzędzia są oczywiście wytwarzane przez świat dorosłych, więc zataczamy tu pętle i widzimy jak istotne są te powiązania.   

Edukacja dziś – skostniały system, klasowe podziały w dostępie do alternatyw, jak to się ma do stanu psychicznego dzieci? Czy są jakieś jasne punkty w tej materii? 

Nie widzę jasnych punktów systemowych. To, co świeciło światłem w moich badaniach, to poszczególni nauczyciele, rodzynki w serniku „szkoła publiczna” – słuchający dzieci, żywiący do nich przyjazne uczucia, empatyczni i rozumiejący problemy społeczne i emocjonalne, stawiający nie na wynik, ale na dobre samopoczucie uczniów, na wzajemne zrozumienie, ale też potrafiący zarazić dzieci pozytywnym podejściem do nauki i do życia. To podejście wydaje mi się uniwersalne i dobre bez względu na system, epokę czy pochodzenie. Chaos panujący w szkolnictwie, kolejne reformy, zupełnie nie sprzyjają dobremu rozwojowi dzieci. Z jednej strony zmęczeni i zdezorientowani są ich opiekunowie, w tym przede wszystkim upokorzeniu podczas strajku nauczyciele, Z drugiej strony, same dzieci, które często mają problem z adaptacją do kolejnych zmian. Na mapie Polski istnieje niewiele wspaniałych wysp edukacyjnych, na których dzieci czują się dobrze. Ja jestem podobnego zdania co Przemysław Sadura, autor książki Państwo, szkoła, klasy – że w interesie nas wszystkich jest to, żeby dzieci z różnych grup społecznych, z różnym kapitałem kulturowym spotykały się w szkołach publicznych. Żeby te szkoły stały się projektem społecznym w interesie nas wszystkich. Żeby stały się miejscami integracji, otwartości, tolerancji i wspólnego działania.

Czy to nie utopia? Mamy tyle różnych sposobów życia, wyznajemy odmienne wartości, jak zbudować miejsce, które będzie przestrzenią otwartą na tę wielość kiedy – jak wspominałaś – relacja dorośli – dzieci to relacja nierówna, podobnie jak nauczyciele – dzieci. Zawsze będzie więc jakaś narracja dominująca? Jak powinna wyglądać ta szkoła marzeń? 

Na pewno nie jest to wizja łatwa do zrealizowania. Traktując ją jak pogoń za marzeniami można poczuć wiele frustracji. Szkoły publiczne zależą od większych i mniejszych polityk, od decyzji, które trudno modyfikować oddolnie – a z pozycji nauczyciela, rodzica czy dziecka jest to prawie niemożliwe. Przy kolejnych reformach brakuje mechanizmu rzetelnych i szerokich konsultacji społecznych, przejrzystych założeń i celów i chęci komunikacji wprost, ale też monitoringu wprowadzanych zmian, stawiania pytań o to, czy to w ogóle działa. 

Zgadzam się, że zawsze będzie jakaś narracja dominująca i myślę, że ma ona bardzo ważne funkcje: porządkuje, wyznacza ramy, granice, sankcjonuje wartości, na których oparte są nasze działania, pozwala podejmować przewidywalne decyzje. To może budować poczucie wspólnotowości. Na pewno bezpieczną wydaje mi się taka narracja dominująca, która stawia na dialog, wzajemny szacunek, otwartość, którą charakteryzuje inkluzywność, ale też taka, która jasno komunikuje cele i wartości. Te elementy to szansa, że ludzie, którzy uczestniczą w projekcie edukacyjnym będą mieli większe poczucie sprawczości mogąc wyrażać swoje zdanie i uczucia, rozmawiać o nich, zmieniać siebie i modyfikować swoje sposoby pracy.  Całym sercem też stoję na straży różnorodności. Widzę wartość w tym, by szkoły były różne, ale przede wszystkim, by każda szkoła umiała różnorodność pomieścić w sobie. 

Jako rodzic dzieci uczęszczających do szkoły publicznej nie oczekuję, że w szkole będzie się działo dokładnie tak, jak chcę, że inni będą myśleli tak, jak ja, ale mam swoje marzenia. Chciałabym, by chodząc do szkoły, dzieci lubiły się uczyć, aby chciały ze sobą przebywać, aby społeczność szkolna pozostawała otwarta i tolerancyjna, wolna od ideologii, ale otwarta na różne światopoglądy. Ważne, żeby dzieci uczyły się współpracować, a organizacja szkoły brała pod uwagę higienę zdrowia psychicznego i fizycznego zarówno uczniów jak i nauczycieli. W szkole dzieci powinny doświadczać tego, że mają wpływ na swoje otoczenie a przez to także na świat. 

Może Cię zainteresować:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności