Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.
Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.
Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.
Wtorek, we wrześniu
Moja najstarsza nie będzie chodzić do zerówki – ani w przedszkolu, ani w szkole. W zasadzie jest to raczej skutek mojego nieogarnięcia niż efekt racjonalnej decyzji. Po prostu przegapiłam rekrutację, a że w naszej gminie nie można ominąć systemu (elektronicznego, a jakże) – to nolens volens będziemy przez najbliższy rok formalnie w edukacji domowej. Nie mam pojęcia, co z tym faktem zrobić – bo z jednej strony wiem, czym jest gotowość szkolna i że zerówka ma do tejże gotowości małego człowieka przysposobić, ale z drugiej od dawna mam do rozmaitych testów i diagnoz stosunek (oględnie mówiąc) ambiwalentny. Niekoniecznie więc zamierzam jakoś szczególnie się teraz wykazywać i wchodzić w rolę przedszkolanki. Przede wszystkim dlatego, że nie mam o tym bladego pojęcia, pomijając takie drobiazgi jak brak czasu i chęci. Na razie roboczo zakładam, że przedłużamy sobie wakacje, być może o całe dziesięć miesięcy.
Ale dziś nie o tym. Dzisiaj będzie o tym, czego zupełnie w moim macierzyństwie i w edukacji moich dzieci nie chcę.
Najpierw jednak kilka cytatów – odpowiedzi na zadawane przeze mnie z lubością innym rodzicom pytanie o to, dlaczego właściwie zdecydowali się czy rozważają zdecydowanie się na edukację domową:
“Bo nie chcę, by moje dziecko w szkole usłyszało r ó ż n e g ł u p o t y”.
“W szkole może usłyszeć różne n i e w ł a ś c i w e rz e cz y”.
“Nie chcę, żeby zdemoralizowali mi dziecko”.
“Chcę chronić dziecko przed…” (i tutaj wymienia się rozmaite kwestie, ale stosunkowo często pojawiają się kwestie ochrony przed „lewactwem” czy „tęczową propagandą” i „ideologią dżender”).
Obok tych motywacji unikowo-ochronnych pojawiają się też motywacje quasi-rozwojowe, które sprowadzają się w zasadzie do kwestii dostarczenia dziecku możliwie najlepszej edukacji, która najczęściej ma zapewnić sukces czy przygotować do konkurencji na rynku pracy, względnie przygotować do życia w (skądinąd trudnej, a może nawet i niemożliwej do przewidzenia) przyszłości.
Mam jednak trudne do odparcia wrażenie, że wszystkie te odpowiedzi ufundowane są na wizjach świata opartych o postrzeganie rzeczywistości jako przestrzeni zagrażającej, niebezpiecznej czy wręcz wrogiej, przed którą trzeba (się) chronić i bronić i do konfrontacji, z którą trzeba się przygotować czy też uzbroić w rozmaite kompetencje.
Nie chcę tu podejmować kwestii zasadności tego rodzaju światopoglądów – bardziej interesuje mnie w nich to, czego dowiaduje się o sobie dzięki tym odpowiedziom, z którymi notabene zupełnie się nie identyfikuję.
Otóż – nie chcę, by moje macierzyństwo, moje życie rodzinne, moje bycie z dziećmi i nasze edukacyjne wybory ufundowane były na lęku. Dla mnie edukacja domowa (w naszym wykonaniu wciąż raczej dosyć umowna i potencjalna niż realna) – to przede wszystkim (a może i wyłącznie?) opowieść o wolności i odpowiedzialności: o wolnym czasie, o wolnej woli, o wolnych wyborach – i o tym, co z tym czasem zrobimy, jakie decyzje będziemy podejmować i czym w tym podejmowaniu decyzji będziemy się kierować.
Zachwycam się i zachłystuję tą perspektywą – i gdy o niej pamiętam, wszystkie moje obawy (finansowe, logistyczne, psychopatologiczne) wydają mi się jakoś mniej (po)ważne.
Nie chcę się lękać, bać czy obawiać – zwłaszcza tego, co wcale się nie dzieje i być może w ogóle się nie wydarzy.
Nie muszę przewidzieć wszystkiego i na wszystko się przygotować.
Mogę i chcę wybierać, próbować, zmieniać zdanie – a przede wszystkim cieszyć się tą naszą rozszerzoną (o godziny niespędzane w szkole i/lub na wożeniu do i ze szkoły) codziennością.
A co z tego wyniknie? Do czego nas to doprowadzi? Albo od czego odwiedzie? Zobaczymy. Najpewniej nie zrealizujemy spektakularnych edukacyjnych planów (do czego nakłaniają i czym się chwalą instagramowe edukatorki domowe), bo nawet nie mamy takich zamierzeń czy ambicji. Będziemy raczej sobie dalej żyć i być razem, uczyć się niechcący, mimochodem i przy okazji – bez lęku, nieśpiesznie, po naszemu, krok po kroku. I kto wie? ”Może się okazać, że mały krok w odpowiednim kierunku wcale nie będzie taki mały” (Robert CIaldini).