Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.
Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.
Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.
Czwartek, przed weekendem “świątecznym”
“Może chcecie jechać z nami do ZOO do Łodzi?” – zapytała mnie niedawno temu wielodzietna koleżanka, dodając jeszcze, że wyjedziemy pociągiem rano (o 6:30, czyli – jak na moje – to raczej w środku nocy), potem komunikacja miejska, zwiedzanie ogrodu, obiad jakiś i powrót po południu. “No chyba w trumnie…” – powiedziałam (do siebie, w duchu), bo na samą myśl o tego rodzaju atrakcjach zrobiło mi się słabo, gorąco i w ogóle niedobrze. Gdy jednak nieco się ogarnęłam, że na pytanie wypadałoby udzielić (głośno, na zewnątrz) odpowiedzi nieco lepiej wyartykułowanej niż odruchowe: “Eooyoyyy…” – zapytałam, po co w zasadzie to wszystko (w sensie sama do ZOO z czwórką własnych, tabunem cudzych i jeszcze do miasta odległego o ponad 100 kilometrów, skoro można by ruszyć do niedalekiej stolicy czy do sąsiedniej wsi na alpaki). No i się zaczęło. Że no tak, ale w Warszawie już byli, że w Łodzi fajniej może, że wycieczka, edukacja w terenie, atrakcja itp., itd. Nie wiem dokładnie, jakie jeszcze padły wówczas uzasadnienia, bo już na tym etapie cała moja uwaga i energia przekierowana była wyłącznie na to, by opracować jakiś możliwie zręczny sposób, żeby się z tego wszystkiego wymiksować. Krótko mówiąc, ewakuowałam się – i z konwersacji, i z tych planowanych wojaży.
Niemniej nie po raz pierwszy dotarło do mnie wówczas to dosyć typowe dla naszego nowego, wspaniałego świata dążenie do ekscytacji, poszukiwania wrażeń i możliwie spektakularnych doświadczeń – także w kontekście wychowania i szeroko rozumianej edukacji. I znowu nieco mnie zaskoczyło, że w kontekście homeschoollingu to parcie na efekt wow może szczególnie dawać się we znaki, bo ów odzyskany czas można przecież wypełnić po brzegi rozmaitymi atrakcjami/torturami. Komu i czemu (celownik – nomen omen!) ma to jednak służyć?
Rozumiem, że niekiedy potrzeba wyrwania się z domu i domowej rutyny – zwłaszcza w sytuacji, gdy spędza się w nim czy w niej większość czasu – może regularnie i/lub usilnie domagać się zaspokojenia. Rozumiem, że realne doświadczenie (bycia w świecie, w relacji) ma szczególną wartość – nie tylko zresztą edukacyjną czy rozwojową. Rozumiem, że dobrze jest czasami zwyczajnie ruszyć duszę. Czy jednak potrzeba do tego jakiejś szczególnej logistyki, nadzwyczajnych bodźców czy ponadprzeciętnego wysiłku psycho-fizycznego? Mam co do tego coraz większe wątpliwości, choć od czasu do czasu napadowo wpędzam się w ten przedziwny sposób myślenia o rodzicielstwie, w którym jedynym możliwym osobowym wzorcem okazuje się bycie atrakcjuszem (czyli dostarczycielem/organizatorem/animatorem/sponsorem* atrakcji). Jedyną drogą wydobywania się z tego kanału jest najzwyczajniejsze wzięcie poprawki na rzeczywistość – co w moim przypadku najczęściej oznacza posłuchanie siebie (większość moich idiotyzmów wypowiedzianych na głos ujawnia przede mną natychmiast i bezdyskusyjnie swoją idiotyczność). Jeśli to nie zadziała czy nie pomoże, koła ratunkowe rzucają mi najczęściej moje własne dzieci, które zapytane, co chcą robić, odpowiadają (w zależności od kontekstu i okoliczności pogodowych): piec muffinki; turlać się w błocie; iść do Agi (wiejskiego sklepiku); pojechać do babci (babcia ma telewizor i sok malinowy w litrowych butelkach, także…); wykąpać się w fontannie w parku; zjeść deser; spotkać się z Mirą; obejrzeć stare Smerfy; pogadać Albikiem; posłuchać o Basi (tej z książek Zofii Staneckiej); malować farbami; barabanić w instrumenty (bez ładu, składu i litości…).
Nie znaczy to, że atrakcji nie ma w naszym życiu wcale – niemniej nie są one dla nas jakoś szczególnie istotne, głównie chyba ze względu na nasze osobiste dyspozycje oraz subiektywny bilans zysków i strat, który zazwyczaj okazuje się niespecjalnie korzystny. Jest to w naszym odczuciu taki rodzaj stresu, który nie dość że zwielokrotnia się punktowo (w czasie procedowania atrakcji), to jeszcze rozlewa się na wszystkie strony (wstecz – bo przygotowania, wprzód – bo przebodźcowanie i rozpad rutyny, w głąb – bo jak to wszystko w dużej, hałaśliwej i zróżnicowanej rodzinie w miarę na bieżąco odreagować i w sobie ułożyć?). Poza tym czy naprawdę nasze codzienne doświadczenie powinno być utkane z tego, co fajne, ekscytujące i “robiące wrażenie”? Pytam o to, nie tylko mając na myśli nasze dzieci i nas samych,, ale też pamiętając o spotkaniach z dorosłymi i niedorosłymi dziećmi, którym brakuje celu i sensu, choć miały w życiu wszystko – oprócz ram, granic i uwagi (ciekawe to zresztą, że w języku language attract znaczy tyle, co przyciągać uwagę właśnie…).
Przypominają mi się w tym kontekście słowa dr Marii Mach, która przed laty na konferencji TEDxWarsaw opowiadała o wysiłkach nauczycieli przedszkolnych, by stale proponować podopiecznym ciekawych i emocjonujących aktywności. Powiedziała ona wtedy między innymi dwa zdania, które szczególnie zapadły mi w pamięć: “Czego my w ten sposób te dzieci uczymy? Przecież nie wszystko, co w życiu ważne, jest atrakcyjne”. Co znamienne i trochę jednak smutne, nagranie tego wystąpienia w odróżnieniu od wszystkich pozostałych, nie zostało nigdzie opublikowane – być może wskutek technicznych błędów, niemniej równie możliwe wydaje się to, że organizatorom tego eventu nie wydało się wystarczająco lekkie, ciekawe. chwytliwe, czyli atrakcyjne.
*niepotrzebne skreślić