Jestem nauczycielką (literatury i języka polskiego) i psycholożką. W systemie szkolnym spędziłam większość życia, więc wiem o nim to i owo, mam też za sobą rozmaite doświadczenia i jako odbiorca, i jako agens zabiegów o charakterze edukacyjnym.
Jestem też mamą, która stoi przed koniecznością podjęcia decyzji o tym, czy własne dziecko (najstarsze z czwórki) posłać do szkoły. I nie wiem, co zrobić, wziąwszy pod uwagę opcje dostępne na wsi w pobliżu niekoniecznie dużego miasta, a także kwestie ekonomiczne, logistyczne i stricte edukacyjne – a także last but not least własną wytrzymałość psychiczną.
Próbuję podjąć decyzje, gdzieś pośród codziennego chaosu – i z tego procesu podejmowania decyzji (a czasami także i z codziennego chaosu) będę przedstawiać zapewne dosyć krótkie relacje. Być może kogoś to zaciekawi, zainspiruje czy wspomoże.
Znowu poniedziałek, znowu późnym wieczorem
Poniedziałki bywają trudne. Po dwóch dniach niejakiego wytchnienia (choćby przez wzgląd na towarzystwo dorosłej, lubianej i wspierającej osoby, zwanej dalej mężem) znowu mam do ogarnięcia więcej niż wszystko. Wciąga mnie wir powszedniości z czwórką dzieci małych i nieco mniejszych. Trudno mi to nazywać edukacją domową, choć wśród moich znajomych, którzy nie posyłają dzieci do żłobków i przedszkoli, ta etykieta bywa powodem do dumy albo może raczej sposobem określenia plemiennej przynależności. Ja jakoś jej unikam, przede wszystkim dlatego, że nie lubię etykietowania, ale nie bez znaczenia jest także fakt, że nasza codzienność nie jest jakoś szczególnie edukacyjna – w takim szkolnym, niby-szkolnym czy quasi-szkolnym rozumieniu. Nie mamy planu. Nie wykonujemy zadań. Nie traktujemy wszystkiego jako edukacyjnych zajawek. Po prostu sobie razem jesteśmy.
Tymczasem wśród znajomych mam, których dzieci trzeba było zapisać gdzieś do zerówki, a które zdecydowały się na ED, zauważyłam ostatnio narastającą skłonność do grupowania się (w różne formacje czy kooperatywy) i do zestawiania własnych koncepcji z tymi realizowanymi przez innych rodziców. Od czasu do czasu docierają do mnie informacje o różnych spotkaniach integracyjnych czy organizacyjnych, wskutek których ma dojść do stworzenia nieformalnych zespołów wspierających się w pozaszkolnym edukowaniu dzieci. Nie mam wątpliwości, że to mogłoby być całkiem ciekawe doświadczenie (spotkania, zajęcia, wymiana dzieci i pomysłów itd.), niemniej mam poczucie, że nie jest to coś dla nas, zwłaszcza na tu i teraz.
Być może ten mój sceptycyzm jest kwestią osobniczą – nie jestem szczególnie biegła w funkcjonowaniu we wspólnotach, jakiekolwiek by one nie były. Próbowałam wielokrotnie, w różnych życiowych momentach i kontekstach (hobbystycznym, naukowym, religijnym itd.) i właściwie zawsze wywalało mnie z tego na pierwszym lub drugim zakręcie.
Być może jest to kwestia przekonania o tymczasowości czy pewnej nieadekwatności tego rodzaju inicjatyw. Bo to jest z mojej perspektywy jednak najczęściej tworzenie czegoś na kształt mikroszkoły czy szkolnej klasy, gdzieś poza formalnymi ramami szkolnej instytucji, ale jednak zgodnie z jej logiką i mechaniką. A mi jednak wciąż słabo/gorąco/niedobrze się robi na samą myśl o uczestniczeniu w zebraniach czy radach rodziców, które jednocześnie są radami pedagogicznymi decydującymi o losach własnych dzieci. 3 w 1. Zgroza.
Być może jednak jest to prosty instynkt samozachowawczy, dzięki któremu unikam różnych własnych niekoniecznie pożądanych odruchów. Zwłaszcza tego najbardziej upierdliwego – odruchu porównawczego, który odpala mi się automatycznie wobec innych rodzin żyjących w podobnym do naszego kontekście. Oswoiłam ten odruch na tyle, że nie uruchamia się zawsze, a jedynie wtedy, gdy spotykani rodzice są przejęci i zaangażowani, czego sygnałem jest ustawiczne wracanie w rozmowach czy komunikatach do poziomu (meta)edukacyjnego. Krótko mówiąc, gdy ktoś nieustannie opowiada o edukacyjnych planach czy aktywnościach w swojej rodzinie – zaczynam się porównywać i panikować, że moje biedne dzieci nie mają takich szans, nie umieją / nie wiedzą tyle czy nie robią tylu “rozwojowych”, więc z pewnością marnotrawię ich potencjały. Tracimy czas. Obijamy się. No życie im niszczę.
Ten cały proces myślowy jest zupełnie nie o mnie i nie o nas – bo zupełnie co innego myślę o edukacji i mam do niej zupełnie inne podejście. Ale odpala mi się to jednak trochę jak flashback, powidok czy pobrzęk szkolnej traumy, echo niepełnego jeszcze mojego własnego odszkolnienia. W tym panicznym wirze miewam nawet pomysły, by posłać dzieci do szkoły i to najlepiej takiej korporacyjnej, kuźni prymusów czy ludzi sukcesu, dzięki której nadrobią dotychczasowe zaległości i wykreują swoją wspaniałą przyszłość. Na szczęście porównywarka wyłącza się po chwili, panika mija, a ja wracam do siebie. Niemniej jest to jeden z przyczynków do mojego zdystansowania się do idei zrzeszania się w ED – i nie tylko w ED zresztą.
Lubię po swojemu. Lubię po naszemu. Chociaż też cholernie się tego boję. I w gruncie rzeczy nie mam pojęcia, co to tak naprawdę i tak do końca znaczy. Ale czy muszę wiedzieć to wszystko już? I czy da się tego dowiedzieć raz na zawsze?
1 komentarz
Dzień dobry!
Bardzo bym prosiła o nie używanie brzydkich słów typu „upier…”. Przykro mi to czytać. Wciąż nie mogę zaakceptować faktu, że są one powszechnie używane w artykułach, publicznych wypowiedziach. Pozdrawiam serdecznie
Ania