Muzeum Historii Polski: historia, której brakowało

Karol Stefańczyk
0 komentarz

Jak opowiadać o polskiej historii w przestrzeni muzealnej, poza murami? Czy istnieje kanoniczna wersja takiej opowieści? W jakie ramy uchwycić historię, która ma już ponad 1000 lat? Kto jest bohaterem takiej narracji? O tym, ale także o doświadczeniu tworzenia największej w Polsce wystawy stałej rozmawiamy z Krzysztofem Niewiadomskim, kierownikiem Działu Programowego Wystawy Stałej w Muzeum Historii Polski. 

Karol Stefańczyk: Rozmawiamy w chwili, gdy kierujesz Działem Programowym Wystawy Stałej w Muzeum Historii Polski, którego stała siedziba właśnie powstaje na warszawskiej Cytadeli. Co to właściwie znaczy: kierować takimi pracami?

Krzysztof Niewiadomski: To zadanie, które ma dwa aspekty. Z jednej strony odpowiadamy razem z zespołem za narrację wystawy. Stawiamy sobie pytania w rodzaju: jak chcemy przedstawić historię Polski? Jakie jest główne przesłanie naszej opowieści? Co chcemy zaakcentować, a co uczynić tłem? Odpowiedź na te pytania wpływa na to, jakie teksty piszemy, jakie eksponaty i fotografie wybieramy, żeby ilustrowały tematy wybrane do prezentacji. Z drugiej strony, nadzorujemy od strony programowej realizację wystawy – współpracujemy z projektantem wystawy, przed nami praca z wykonawcą wystawy, czyli firmą, która ją wybuduje.

K.S.: Wystawa, którą przygotowujecie, będzie największą tego typu ekspozycją w Polsce. Będą ją oglądać zarówno ci, którzy historię Polski już dobrze znają, jak też tacy, którzy dopiero się jej uczą. Jakie założenia stoją za Waszą opowieścią? Jakie cele Wam przyświecają?

K.N.: Ogólna koncepcja wystawy i jej zasadnicza linia wyszły od dyrektora Muzeum Historii Polski, Roberta Kostro. W naszym zespole nadajemy formę tej wizji i ją uszczegóławiamy. A jaka to wizja? Zacząć trzeba od tego, że Muzeum Historii Polski w swojej pierwotnej formule miało być Muzeum Wolności. Po obaleniu komunizmu temat polskiej historii został zepchnięty w debacie publicznej na drugi plan. Musiało upłynąć kilkanaście lat, nim pojawiły się warunki na to, by spojrzeć wstecz i zastanowić się, jak do tego doszło, że oto znów żyjemy w wolnym, suwerennym kraju. Stąd pojawił się pomysł na stworzenie muzeum, które opowie tak o procesie odzyskiwania wolności, jak o polskiej tradycji politycznej rozumianej jako tradycja wolnościowa. Pojawiła się jednak szersza refleksja: a może opowiedzieć nie tyle o polskiej wolności, ile o polskiej historii w ogóle? Nie ma przecież instytucji, która w kompleksowy, muzealny sposób podjęłaby się zadania opowiedzenia publiczności historii na taką skalę.

Wspominam o początkach naszego muzeum, bo choć koncepcja Muzeum Wolności nie została zrealizowana, to przetrwała w pomyśle na to, żeby w Muzeum Historii Polski wątek wolności pozostał jako dominujący w linii narracyjnej. To jest właśnie nasz pomysł na opowieść o Polsce jako o miejscu, gdzie w różny sposób, w zależności od epoki, realizowała się idea wolności rozumianej szeroko – w kontekście państwowym i narodowym, ale także indywidualnym. Jest to główna linia narracyjna wystawy.

K.S.: Czy są inne ważne wątki fabularne niż historia wolności?

Tak, towarzyszą jej dwa inne wątki tematyczne, które również mają charakter przewodni, które strukturyzują opowieść. Są to opowieść o tożsamości, czyli o tym jak przez wieki zmieniało się rozumienie polskości, jak powstawał nasz kod kulturowy, a także opowieść o przemianach cywilizacyjnych, gdzie skupiamy się przede wszystkim na przedstawieniu najważniejszych przełomów z punktu widzenia historii społecznej, takich jak chociażby proces powstawania średniowiecznej sieci samorządnych miast i wsi, czy też rewolucja industrialna i powstanie nowoczesnego społeczeństwa masowego.

Kolejne założenie programowe wynika z samej nazwy muzeum – chcemy opowiedzieć historię Polski, tylko i aż. Chcemy być syntetyczni. Jako, że interesuje nas perspektywa państwowotwórcza, wizja Polski jako przeobrażającego się państwa i narodu, zaczynamy narrację u progu istnienia państwa polskiego – w okolicach drugiej połowy X wieku – i docieramy… w zasadzie do dziś. Początkowo koniec naszej opowieści miał  przypadać na upadek komunizmu, czyli na plus minus rok 1989. Uznaliśmy jednak, że od tamtych wydarzeń minęło już tyle lat, że warto zahaczyć też w jakiś sposób o czasy nam bliższe.

K.S.: Jest więc jakaś cezura, data, która wyznacza kres waszych zainteresowań?

K.N.: Gdyby patrzeć na to pod kątem twardej daty, to można by tu wskazać 1993 rok, moment, gdy ostatnie jednostki wojsk sowieckich – a właściwie to już wtedy rosyjskich – opuściły terytorium Polski. To zwieńczenie procesu rozpoczętego w 1989 roku, chwila, gdy faktycznie można mówić o Polsce jako o państwie suwerennym. Między 1989 a 1993 rokiem miały zresztą miejsce inne, ważne wydarzenia, na które staramy się zwrócić uwagę zwiedzającego: pierwsze wybory samorządowe, prezydenckie, a wreszcie pierwsze w pełni wolne wybory parlamentarne. Planujemy pokazać wagę wyborów 4 czerwca, ale jednocześnie zależy nam na prezentacji budowy demokracji jako procesu, który zajął kilka lat. Przełom lat 80. i 90. to zamknięcie zasadniczej, w pełni historycznej, części wystawy. Potem jednak zwiedzający przejdą do części poświęconej czasom najnowszym, czyli czasom przejściowym między tym, co postrzegamy jako niedawno minioną teraźniejszość, a tym, co uznajemy już za czasy „w pełni” historyczne. Jak już wspomniałem – doprowadzimy opowieść niemal do dnia otwarcia muzeum.

K.S.: Wróćmy więc do głównych założeń narracyjnych. Wskazałeś dwa: perspektywa wolnościowa i syntetyczność opowieści…

K.N.: Syntetyczność, to może nie tyle założenie narracyjne, ile pewien rodzaj spojrzenia, perspektywa, która, jak już wspomniałem, wynika z tego prostego, ale fundamentalnego, faktu, że wystawa ma przedstawić opowieść o całej historii Polski. Tworzenie syntezy nakłada na nas pewne zobowiązania – np. musimy uwzględniać pewien kanon opowieści o naszych dziejach. 

K.S.: Co to znaczy: kanon w tym kontekście?

K.N.: Mam na myśli to, że nie powinniśmy ignorować w naszej opowieści wydarzeń, które zajmują węzłowe miejsce zarówno w pamięci zbiorowej, jak i w oficjalnej interpretacji historii, która znajduje swój wyraz np. w programie szkolnym. Wielu zwiedzających, chociażby nauczyciele z grupami szkolnymi, będzie oczekiwać możliwości zobaczenia na wystawie wydarzeń, które powszechnie są uważane za kluczowe. Mówiąc o kanonie mam też na myśli to, że interpretując historię, staramy się opierać na aktualnym stanie badań, na tym, co można nazwać konsensusem panującym wśród historyków. Wystawa Muzeum Historii Polski nie jest bowiem miejscem do prezentacji naszych własnych, choćby najbardziej oryginalnych, poglądów.

K.S.: Czy jest więc w takiej opowieści miejsce na jakieś oryginalne, nieoczywiste ujęcie jakiegoś tematu?

K.N.: Jak najbardziej. W szczegółach sięgamy po wątki, które bywają mniej znane, może nawet nieco zapomniane. Żeby nie być gołosłownym – w opowieści o państwie pierwszych Piastów jako bohaterki historii pokazujemy też kobiety z dynastii Piastów, wpisujące się w interesujący nas proces integracji kultury polskiej ze światem chrześcijańskim. Mam tu na myśli np. Agnieszkę Piastównę, córkę Władysława Hermana, która jako opatka w Kwedlinburgu biła własne monety. A z drugiej strony mamy Gertrudę, córkę Mieszka II, która wyszła za mąż za wielkiego księcia kijowskiego, wpisując nas tym samym we wschodni krąg kultury. To w ogóle pierwsza znana z imienia pisarka tworząca osobiste modlitwy zachowane w tzw. Kodeksie Gertrudy. Wyciągamy więc postaci zupełnie nieobecne w podręcznikach, choć w ogólnym zamyśle narracyjnym trzymamy się raczej kanonu. Wynika to, powtórzę, z pewnego wspólnotowego zobowiązania. 

Z drugiej strony, czasem bardzo mocno akcentujemy tematy, które są obecne w podręcznikach, ale nie zajmują centralnego miejsca w pamięci zbiorowej – tu przykładem może być przede wszystkim współistnienie wielu religii i kultur w dawnej Rzeczpospolitej, albo niepodległościowy wymiar działalności społecznikowskiej prowadzonej pod zaborami. My z tych zagadnień czynimy zaś kluczowe tematy ekspozycji.

K.S.: Kto jest bohaterem Waszej opowieści? Czy w przypadku narracji o historii Polski jako takiej można scharakteryzować jeden taki podmiot?

K.N.: Myślę, że można. Pytanie o bohatera zbiega się z pytaniem o temat wystawy. Jako że głównym wątkiem wystawy jest wolność, głównym zaś jej tematem – dzieje polskiej państwowości (wraz z ludźmi tworzącymi to państwo), za bohatera, i to dynamicznego, bo zmieniającego się w czasie, uznajemy wspólnotę ludzi, którzy się z tym państwem identyfikowali i brali to państwo za swoje. Innymi słowy, jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, bohaterami są Polacy, przy czym istotne jest, jak na przestrzeni lat zmieniała się ta definicja „Polaka”. Ba, patrząc szerzej na bohatera, można wskazać jeszcze jeden aspekt naszej historii Polski – że jest to opowieść o egalitaryzacji pojęcia „Polak”. Wychodzimy od władcy, który buduje państwo. Następnie przechodzimy przez okres dynastii tworzącej strukturę polityczną, pierwszych możnych – znanych z imienia bohaterów, kościelnych i świeckich – następnie wspólnoty lokalne zyskujące prawo i uniezależniające się w jakimś zakresie prawnie od swojego zwierzchnika. Dalej mamy opowieść o Rzeczypospolitej jako koncepcie ustrojowym – i tu mamy już w pełni wykształcone ciało obywatelskie, szlachtę. Tyle że do grona obywateli zalicza się grupa, która stanowi ledwie kilka procent społeczeństwa. Dopiero u zarania nowoczesności to grono się rozszerza, dołączają kolejne grupy społeczne, obserwujemy kres społeczeństwa stanowego.

K.S.: Bohater opowieści jest więc zbiorowy. Ale czy jest to bohater zawsze aktywny, sprawczy? W końcu postępująca egalitaryzacja nie oznaczała kresu elity. Ta elita nadal istniała, to ona była głównym podmiotem państwowo twórczym, to ona odpowiadała za instytucje. Egalitaryzacja zakłada więc, że niektórzy bohaterowie są bierni, jedynie odpowiadają na decyzje, które i tak zapadają gdzieś na górze.

K.N.: Niekoniecznie – myślę, że nie ma tu reguły. Jasne, sprawczość obywateli nie zawsze jest taka sama. Zdarzają się takie momenty dziejowe, gdy jest bardziej ograniczona. Zarazem jednak ludzie zawsze, niezależnie od sytuacji, podejmują jakieś wybory, często dramatyczne. Jeśli chcemy pokazywać konkretnych ludzi, z tożsamością, imieniem i nazwiskiem, a nie opowiadać o bezimiennych procesach historycznych, to tej sprawczości zaczyna być jeszcze więcej. I takie jest nasze założenie: procesy historyczne przedstawiać na przykładzie losów konkretnych jednostek, rodzin, społeczności lokalnych.

K.S.: Wasza opowieść w Muzeum będzie, z tego, co mówisz, opowieścią chronologiczną.

K.N.: Chronotematyczną, to lepsze określenie. Tworzymy sześć galerii, każda z nich odpowiada kolejno następującym po sobie epokom – ale już w ramach galerii są sekcje tematyczne prowadzone nie zawsze chronologicznie. Łączymy więc ścisłą chronologię z tematycznym sposobem opowiadania. Pewne zjawiska, takie, które postrzegamy w długim trwaniu, rzucają cień na niekiedy całą epokę. Ot, choćby formacja kulturowa nazywana umownie sarmatyzmem. O niej najlepiej opowiadać właśnie tematycznie, zawieszając na chwilę chronologię.

W samym myśleniu chronologicznym widzę jeden zasadniczy walor: pozwala ono uporządkować wiedzę. Tak, zdaję sobie sprawę, że chronologia źle się kojarzy. Na myśl przychodzi edukacja szkolna, gdzie historię sprowadza się często do ciągu następujących po sobie dat. Sam, gdy mówię komuś, czym się zajmuję, spotykam się czasami z reakcją: „Historia? A, to nie dla mnie. Nie mam głowy do dat”. Na co ja wyjaśniam, że zupełnie nie trzeba, bo daty nie są najważniejsze. Zarazem jednak nie da się opowiadać o historii inaczej, bo to z definicji rzecz osadzona w czasie. Odbiorcy – zwłaszcza takiej wystawy, którą przygotowujemy – potrzebny jest szkielet interpretacyjny, który da szansę zrozumieć, co było wcześniej, a co było później. Odbiorca naszej wystawy powinien dostać jasny sygnał, że np. Jagiellonowie byli przed rozbiorami.

K.S.: Nie masz więc pokusy, by tę oś czasu niekiedy nagiąć?

K.N.: Jasne, kusi mnie, by miksować. Sam lubię opowieści snute w ten sposób. Tyle że znam ten podstawowy schemat chronologiczny, a bez niego ani rusz. Ciekawym przykładem nieortodoksyjnego podejścia do chronologii jest tegoroczna wystawa czasowa Wszystkie arrasy króla na Zamku Wawelskim. Twórcy wystawy, prezentując arrasy i opowiadając ich dzieje, tworzą narrację retrospektywną. Jest to już zresztą zasygnalizowane w podtytule: Powroty 2021 – 1961 – 1921. Z mojej perspektywy to bardzo ciekawy, wciągający pomysł interpretacyjny – nie wiem jednak, na ile jest on zrozumiały dla kogoś, kto nie zna tej historii, kto nie orientuje się w dziejach kolekcji arrasów i politycznych dziejach Polski. Poza tym to wystawa dotycząca dość wąskiego wycinka, łatwiej więc kontrolować taką opowieść.

K.S.: Podzieliliście dzieje państwa polskiego na sześć galerii. Według jakiego klucza odbywa się ten podział?

K.N.: W naszej periodyzacji nie ma rewolucji. Pierwsza galeria to Polska Piastów i Jagiellonów. Zaczynamy w drugiej połowie X wieku, kończymy wraz ze śmiercią Zygmunta Augusta – tu akurat jest lekkie przesunięcie w periodyzacji, bo nie ma u nas cięcia między średniowieczem a epoką nowożytną, doprowadzamy Jagiellonów do końca, aż do pierwszej wolnej elekcji. Druga galeria to Dawna Rzeczpospolita: zaczyna się z końcem XVI wieku, kończy razem z rozbiorami, które są dość oczywistą cezurą w narracji o państwie. Pewnie inaczej by ona wyglądała, gdybyśmy opowiadali o historii społecznej. Wtedy akcent musielibyśmy postawić na rewolucję przemysłową, gdy przeobrażeniu ulega społeczeństwo stanowe, a rodzi się nowoczesne. Następnie jest galeria Pod zaborami, czyli opowieść o epoce, w której wprawdzie nie ma państwa ani wolności, ale istnieje wspólnota, która państwa i wolności pragnie. Tę galerię doprowadzamy do roku 1914. Kolejne części to: Niepodległa, gdzie opowiadamy o I wojnie światowej i II Rzeczpospolitej; Polska Walcząca poświęcona II wojnie światowej; wreszcie na końcu galeria powojenna Polacy wobec komunizmu, zatytułowana trochę inaczej, aby pokazać, że bohaterem jest wspólnota, a nie państwo, które nie jest w pełni suwerenne.

Uważny czytelnik może zauważyć, że połowa wystawy to XX wiek. Wynika to z rozpoznania, że dla naszej tożsamości i pamięci zbiorowej istotne są te wydarzenia, które działy się stosunkowo niedawno i są jeszcze obecne w pamięci międzypokoleniowej. Wyobrażam sobie jednak, że za jakieś 100–200 lat – a mam poczucie, że budujemy instytucję funkcjonującą w takiej perspektywie czasowej – ten XX wiek będzie się na wystawie coraz bardziej kurczył, wypierany przez następujące po nim epoki.

K.S.: O Waszej interpretacji polskiej historii mówisz, że jest kanoniczna, oparta na konsensusie i stanie badań. Czy jednak popularne ostatnio, alternatywne opowieści w rodzaju historii ludowej wywierają na tę kompromisową narrację jakiś nacisk?

K.N.: Trzeba zaznaczyć, że wątek ludowy w naszych refleksjach pojawił się już przed kilkoma laty, a więc przed erupcją popularności historii ludowej w debacie publicznej. Otóż już wtedy, planując galerię Dawna Rzeczpospolita, zastanawialiśmy się, jak do naszej narracji państwowotwórczej włączyć wątek chłopski – a więc jak oddać głos tym, którzy uchodzili za milczącą większość ówczesnego społeczeństwa. To jednak zagadnienie, które wymaga sporej ostrożności. Musimy bowiem tak snuć opowieść, aby z jednej strony nie pozostać głuchymi na gorące spory interpretacyjne, a z drugiej, co już podkreślałem, myśleć długofalowo, co z kolei wymaga pewnego dystansu do spraw bieżących. Musimy więc ważyć racje, uwzględniać jak najwięcej perspektyw, a zarazem pozostać niezależni od „tematów sezonu”.

K.S.: Czy ludowe interpretacje historii uważasz jednak za zasadne?

K.N.: Każda nowa perspektywa, każde spojrzenie na historię Polski, o ile jest poparte wiarygodnymi argumentami i materiałem źródłowym, wydaje się cenne. Możemy się zgadzać z tymi perspektywami, możemy je odrzucać, ale dopóki historia Polski budzi tego typu emocje, dopóty gra jest warta świeczki. Każda gwałtowna kontrowersja pokazuje, że historia jest wciąż istotna, że przez nią się wciąż definiujemy. Ludowa historia Polski, co trzeba dodać, wpisuje się zresztą w pewien trend, obecny od dawna w humanistyce – taki mianowicie, że od czasu do czasu pojawiają się tzw. zwroty interpretacyjne, czyli spojrzenia na dany temat, które roszczą sobie prawo do zredefiniowania reguł gry, do absolutnego wywrócenia wszystkiego do góry nogami. Jak to jednak wpływa na kanoniczne, mainstreamowe odczytania? Na ogół tak, jak burze i sztormy wpływają na wielki statek – mogą nim lekko zachwiać, trochę przechylić, ale rzadko kiedy zmieniają kierunek, w którym ten statek zmierza, przynajmniej w takim stopniu, w jakim życzyliby sobie tego najbardziej radykalni reformatorzy. Inna sprawa, że często coś, co jest anonsowane jako rewolucja, okazuje się w istocie starą interpretacją ubraną w nowe szaty. Problem w tym, że historycy akademiccy, odwołujący się do źródeł czy monografii w tego typu sporach, źle rozpoznają na ogół samo pole sporu. Bo polem tym nie jest obiektywna prawda historyczna – jak im się wydaje – ale historia w wersji popularnej, czyli taka interpretacja, która oddziałuje na powszechne wyobrażenie o przeszłości.

Warto jeszcze zauważyć, jak wiele zależy od doświadczenia pokoleniowego. Historycy i publicyści odpowiedzialni do niedawna za kreowanie wyobrażeń o przeszłości wchodzili w dorosłość w latach 90. Dla nich wówczas opowieść o złych panach i ciemiężonych chłopach była bardzo passe, stanowiła relikt poprzedniego ustroju. Wtedy czymś żywym intelektualnie było pokazanie, że historia nie do końca tak wyglądała, że system pańszczyźniano-feudalny nie był czymś tak okropnym, jak się uważało. Teraz natomiast do głosu doszło pokolenie, które nie niesie ze sobą bagażu PRL-owskiej interpretacji historii i dla którego czymś świeższym jest właśnie spojrzenie na wykluczonych. To naturalne i zrozumiałe. Ważne jest, by zachować w tym wszystkim może nie tyle obiektywność – o tę zwykle trudno – ile uczciwość intelektualną i interpretacyjną, a przede wszystkim świadomość, że historia jest czymś skomplikowanym, a ludzie dawnych epok dysponowali często zupełnie innym systemem wartości i świadomością kulturową niż my dzisiaj.

K.S.: My – czyli kto? Czy projektujecie jakiegoś idealnego odbiorcę wystawy?

K.N.: Staramy się ją adresować możliwie najszerzej. A to oznacza, że z naszego punktu widzenia nie ma żadnych oczywistości, nie możemy zakładać, że odbiorca wie to, co my. Jeśli omawiamy XIX wiek i opowiadamy, że w tamtym czasie palącą kwestią było uwłaszczenie chłopów, to oczywiście tłumaczymy, na czym to uwłaszczenie polegało, zwracamy uwagę, że chłop nie był właścicielem ziemi, na której pracował… Jako że zależy nam na młodym pokoleniu, staramy się wciągnąć widza w naszą narrację – temu też służy wspomniana wcześniej perspektywa personalna. Staramy się opowiadać historię angażującą emocjonalnie i taką, której poznanie rodzi pewne przeżycie, ale jednocześnie musieliśmy sobie wyznaczyć granice takiego podejścia. Chcemy poruszyć i skłonić do refleksji, a nie szokować i podsuwać oczywiste interpretacje przeprowadzone na poziomie emocjonalnym.

K.S.: Siłą muzealnej opowieści jest zawsze to, że pociąga odbiorcę nie tylko słowem, ale też eksponatami. Gdy myślisz o zgromadzonych artefaktach, czy są jakieś, które Twoim zdaniem będą się wpisywały w Waszą wizję historii angażującej emocjonalnie?

K.N.: Cieszę się, że stawiasz tezę o tym, że siłą muzeum jako medium jest prezentowanie eksponatów. To być może oczywiste, i w ogóle definicyjne, dla tego rodzaju placówek, ale jak wiadomo współcześnie realizowane są różne koncepcje ekspozycyjne, czasem też takie, w których albo świadomie rezygnuje się z eksponatów, albo przypisuje się im podrzędną rolę. U nas podstawowym założeniem stało się tworzenie wystawy tak, aby opowiadać historię poprzez prezentację eksponatów. Dobieramy obiekty oryginalne tak, aby ilustrowały ważne tezy, aby nie były przypadkowym zbiorem ciekawych i ładnych przedmiotów, ale aby ich prezentacja niosła funkcje narracyjną i poznawczą. Pytanie o zaangażowanie emocjonalne związane z oglądaniem eksponatów jest dość trudne, bo odnosi się do całej gamy różnorodnych, potencjalnych przeżyć. Na zupełnie podstawowym poziomie eksponat może budzić emocje związane z oglądaniem czegoś, co jest piękne i kunsztownie wykonane. Na naszej wystawie znajdą się takie eksponaty – chociażby ciekawa kolekcja przedmiotów codziennego użytku, w tym przede wszystkim cenne i bogate pasy kontuszowe, związanych z kulturą sarmacką – ale pamiętajmy, że Muzeum Historii Polski nie jest muzeum sztuki. Inny przykład przeżycia to doznania związane ze świadomością obserwowania eksponatów będących świadkami bardzo ważnych, wręcz legendarnych, wydarzeń historycznych. Wspomnę tu o bezcennym obiekcie z naszych zbiorów. Chodzi o wykonaną w czasie II wojny światowej, według koncepcji polskich kryptologów i inżynierów, replikę maszyny szyfrującej Enigma – tego rodzaju repliki służyły wywiadowi polskiemu, francuskiemu i angielskiemu do odczytywania niemieckich depesz. Mamy więc absolutny unikat dokumentujący jedno z największych polskich osiągnięć w XX w. Oglądanie takich bezcennych artefaktów – świadków wydarzeń też jest czymś, co angażuje emocjonalnie (jeśli tylko zna się wagę wydarzenia). 

Myślę jednak, że najbardziej angażujące emocjonalnie są te eksponaty, które dokumentują losy konkretnej osoby, w których spotyka się perspektywa makro- i mikrohistoryczna. Przykładem mogą być pamiątki po ofiarach dwudziestowiecznych prześladowań. Mamy krzyżyk Andrzeja Wata, który poeta założył po tym, gdy w sowieckim więzieniu nawrócił się na chrześcijaństwo. Dla mnie osobiście jest to eksponat o statusie niemalże relikwii. Inny przykład to przestrzelony zeszyt, czy też pamiętnik, Wandy Jensz – łączniczki jednego z oddziałów Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, ślady po kulach, które powstały w 1944 r. w czasie operacji Ostra Brama. Ten eksponat angażuje emocjonalnie, bo z jednej strony łączy coś kruchego, związanego z młodością, jak pamiętnik, ze śladami brutalnej machiny wojennej. Odnosi się też do trudnego losu młodych kobiet i mężczyzn z AK, którzy znaleźli się w matni pomiędzy nazistowskimi Niemcami a Sowietami. Mógłbym mnożyć takie przykłady, wspomnieć o artefaktach grobowych z Katynia, o przedmiotach wykonywanych przez znane z imienia i nazwiska osoby uwięzione w gettach, ale chyba już wiadomo jaki typ zaangażowania emocjonalnego mam na myśli. Staramy się pokazywać eksponaty, które mają swoją tożsamość, które często noszą ślady materialnego zużycia – dzięki temu nadajemy też tożsamość informacji przekazywanej zwiedzającym.

K.S.: Wspominałeś, że w swojej opowieści będziecie zachęcać odbiorcę do refleksji. Domyślam się jednak, że w pewnych tematach Wasz głos będzie wybrzmiewał mocniej.

K.N.: Są kwestie, gdzie nasze stanowisko jest oczywiste – gdy mówimy o stalinizmie, jasno wartościujemy system totalitarny jako coś złego. Staramy się to jednak pokazać na poziomie faktów, a nie moralistycznej retoryki. Są natomiast tematy, gdzie zamiast wykrzyknika operujemy raczej wielokropkiem. Przykładem jest choćby zamach majowy, który pokazujemy jako tragedię wolnej Polski, gdzie tak długo oczekiwana wolność stała się przedmiotem konfliktu, w którym polała się krew. Nie zamierzamy przy tym zajmować stanowiska czy to piłsudczykowskiego, czy antypiłsudczykowskiego. Kładziemy nacisk na konflikt racji i staramy się wejść na wyższy poziom, zwrócić uwagę, że niezależnie od dramatyzmu sytuacji i odmiennych wyborów, dla wszystkich zaangażowanych w ten spór kluczową wartością było to, jaka ma być niepodległa Polska. Tak zresztą patrzymy na cały okres międzywojenny – jako na czas, nieraz naznaczonej przemocą, dyskusji, w której stawką jest kształt niepodległej Rzeczypospolitej. Chcemy wyjść poza skrótowe, upraszczające  interpretacje Piłsudskiego, zgodnie z którymi jawi się on albo jako silna figura, która musiała zapanować nad polskim chaosem, albo jako dyktator, który zainstalował w Polsce system niemalże totalitarny.

K.S.: A kwestia udziału Polaków w Zagładzie? Tu także naświetlacie różne postawy?

K.N.: Naszą perspektywą jest spojrzenie na postawy Polaków wobec Zagłady Żydów, nie definiujmy tematu jako „kwestia udziału Polaków w Zagładzie”. Na wystawie pokazujemy zarówno tych, którzy pomagali Żydom, jak i tych, którzy współpracowali z niemieckim okupantem. Co ważne, koncentrujemy się na wysiłkach instytucji państwowych podejmowanych czy to przez władze na emigracji, czy to przez państwo podziemne – a te zmierzały zdecydowanie w kierunku pomocy Żydom. Nie ukrywamy ciemnych kart historii, poruszamy choćby temat szmalcownictwa, ale na pierwszy plan staramy się wysuwać bohaterów pozytywnych – takich jak Jan Karski, grupa Ładosia, czy nieznana szerzej rodzina Aleksandra i Sabiny Smolaków, którzy ukrywali swoje znajomego, Mosze Bajtla. Ważna dla nas jest także perspektywa mikrohistoryczna, którą pokazujemy poprzez prezentację nagrań relacji świadków historii. W ich opowieściach widać nie tylko emocje i przeżycia, ale i całą grozę sytuacji, skomplikowane realia rządzące okupacyjną codziennością.

K.S.: Piłsudczycy, antypiłsudczycy, skomplikowane realia w czasie okupacji… O ile mniej wyrobionemu uczniowi, który odwiedzi wystawę z klasą, w naświetleniu tej opowieści pomoże nauczyciel, dziecku zaś – rodzic, jak w meandrach polskiej historii odnajdzie się odbiorca zagraniczny? I czy wystawa muzealna poświęcona historii danego kraju jest w stanie wzbudzić zaangażowanie emocjonalne u takiego właśnie odbiorcy?

K.N.: Myślę, że każda dobrze opowiedziana historia może wzbudzić zaangażowanie emocjonalne odbiorcy niezależnie od miejsca jego pochodzenia. Pytanie tylko, czy uda nam się stworzyć ekspozycję o wymiarze uniwersalnym lub zaprezentować historię Polski w ten sposób, że okaże się ona fascynująca dla każdego. Duże nadzieje wiążę w tym kontekście tak z eksponatami, jak ze scenografią wystawy, która często odwołuje się do bardzo uniwersalnych kodów wizualnych, tworzy pewien nastrój zrozumiały, myślę, ponad granicami kulturowymi. Ponadto sięgamy po oczywiste metody komunikacji, o których warto jednak wspomnieć – wszystkie teksty będą przełożone na angielski, zwiedzający będą mogli skorzystać z audioprzewodnika. Poza tym muzeum stworzy szeroką ofertę dla zwiedzających – meandry historii wyjaśniać będą nie tylko rodzice czy nauczyciele, ale także edukatorzy i przewodnicy. Część naszej oferty będzie skierowana do zwiedzających spoza Polski. Na marginesie zaznaczę, że grupy szkolne po wystawie raczej na pewno oprowadzać będą nie ich nauczyciele, ale albo przeszkoleni edukatorzy muzealni, albo atestowani przewodnicy.

K.S.: Dotykamy w tym miejscu tematu afirmatywnego charakteru opowieści Muzeum. Czy można zatem powiedzieć, że celem wystawy jest pogodzenie Polaka z Polską? Albo Polaka z Polakiem?

K.N.: To chyba jednak zbyt mocne stwierdzenie. Myślę, że ważne jest, aby ktoś, obejrzawszy naszą wystawę, zrozumiał historię Polski i przyjął ją jako własną. Że ta opowieść o dawnych dziejach nie jest nam obojętna, a zamierzchła i, wydawałoby się, zamknięta przeszłość oddziałuje wciąż na współczesność. Podstawa to pokazać, że historia jest ważna, że pozwala zrozumieć świat wokół i samych siebie. I że Polska ma ciekawą historię, z którą warto się identyfikować. Czy to oznacza pogodzenie Polaka z Polską? Nie mam pewności, ale można tak to rozumieć.

K.S.: Identyfikować – czyli budować poczucie dumy.

K.N.: I tak, i nie. Jeśli ktoś wyjdzie z poczuciem dumy, to dobrze. Ale jeśli ktoś pomyśli, że wiele rzeczy nam nie wyszło i że ta historia jest wręcz depresyjna – ale jeśli zarazem doda, że to zarazem jest moja historia, że warto ją kontynuować i warto od tego dziedzictwa się nie odżegnywać – to, nawet jeśli naszym zamiarem nie była krytyczna rewizja historii, myślę, że koniec końców taka refleksja będzie czymś z naszego punktu widzenia pożądanym. Można przecież się identyfikować, nie zawsze odczuwając poczucie dumy.

K.S.: Mówiąc o Muzeum Historii Polski, skupialiśmy się dotąd na wystawie stałej jako powstającej właśnie, fizycznej przestrzeni, która będzie oferowała odbiorcy pewną opowieść za pomocą słów, dźwięków, obrazów i przedmiotów. Tymczasem MHP to przecież instytucja, która działała na długo przed rozpoczęciem budowy na Cytadeli i która podejmuje szereg działań promujących polską historię, nie mając jeszcze stałej siedziby. Jak ta aktywność edukacyjno-popularyzatorska będzie wyglądała, gdy wystawa już powstanie?

K.N.: Kusi mnie, żeby szeroko opowiedzieć o dorobku muzeum, tworzonym przecież już od 2006 r., ale faktycznie – skupmy się na przyszłości. Przede wszystkim na Cytadeli powstaje cały kompleks muzealny, o którym myślimy jako o Parku Niepodległości. Złożą się na niego otwarte już siedziby Muzeum Katyńskiego i Muzeum X Pawilonu oraz budowane nowe siedziby: nasza i Muzeum Wojska Polskiego. Powstanie nowoczesna, wielofunkcyjna przestrzeń zagospodarowana przez instytucje kultury. Nasz budynek, oprócz wystawy stałej, pomieści naprawdę dużą przestrzeń wystaw czasowych, a także cały kompleks sal edukacyjno-warsztatowych, w których realizowana będzie oferta edukacyjna. Częściowo będą to lekcje i warsztaty związane z wystawą stałą, a częściowo z ekspozycjami czasowymi, kolekcją eksponatów czy innymi bieżącymi projektami. Sama przestrzeń wystawy stałej została zaprojektowana tak, żeby znalazły się w niej miejsca, w których edukator może skupić grupę i przeprowadzić zajęcia. Do tego dochodzi audytorium, w którym mogą odbywać się koncerty, spektakle czy seanse filmowe, sale konferencyjne i projekcyjne oraz biblioteka. Na pewno będziemy też korzystać z przestrzeni zielonej w bezpośrednim sąsiedztwie budynku. Każde z tych miejsc stanie się przestrzenią działalności edukacyjno-popularyzatorskiej, jak ją nazwałeś. Opowiadam tu bardziej o infrastrukturze i możliwościach, jakie tworzy, niż o konkretnym programie działań. Nad nim pracujemy i będzie on realizowany od samego początku udostępniania MHP publiczności, co nastąpi wiosną 2023 r. 

Może Cię zainteresować:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności