Wyższa szkoła e-dukacji

0 komentarz

Zdalna nauka w czasie pandemii? Gdybym miała podsumować ją kilku słowach-kluczach byłyby to:  demotywacja, ściąganie, absurd.

Ale po kolei. Na początku była ulga, bo ze swoim szalonym trybem studiów i jeszcze bardziej szalonym trybem życia na dwa dni przed wprowadzeniem kwarantanny płakałam ze stresu, że się nie wyrabiam. Pandemia była (i w pewnym sensie nadal jest) błogosławieństwem o tyle, że nauka w tym semestrze rozłożyła się na czas około miesiąca więcej. Kolejnym plusem jest brak dojazdów i wstawania o 6.00 oraz to, że mogę pracować we własnym tempie i rozłożyć pracę w ciągu dnia jak chcę. Ale tutaj zaczyna się problem.

Zajęcia na żywo przez komunikatory wymuszały obecność przed komputerem o konkretnej godzinie, ale wyłączona kamera i wyciszony mikrofon pozwalały na robienie wszystkiego poza słuchaniem. Naprawdę wszystkiego: od kolorowania odstresowujących kolorowanek, przez jedzenie śniadania i uczenie się na inny przedmiot, po spanie w ciepłym łóżku i wychodzenie z psem na spacer.

Jestem osobą, która dużo lepiej skupia się w bibliotekach niż w domu. Do efektywnej nauki potrzebuję albo małej ilości bodźców (w domu zbyt łatwo włącza się Netflix lub przegląda FB), albo niemożności korzystania z nich (jak na wykładach i ćwiczeniach, gdzie jest dużo mniejsza szansa, że zacznę scrollować Face’a). Dlatego też – nawet jeśli dużym plusem jest to, że mogę odsłuchać wykład, kiedy chcę – większym minusem jest to, że bardzo trudno mi było i jest się do tego zebrać. Zajęcia na żywo przez komunikatory wymuszały obecność przed komputerem o konkretnej godzinie, ale wyłączona kamera i wyciszony mikrofon pozwalały na robienie wszystkiego poza słuchaniem. Naprawdę wszystkiego: od kolorowania odstresowujących kolorowanek, przez jedzenie śniadania i uczenie się na inny przedmiot, po spanie w ciepłym łóżku i wychodzenie z psem na spacer. Dlatego koniec końców dużo lepsze były wykłady nagrywane wraz z prezentacją czy spisane z rysunkami i linkami do dodatkowych stron, szczególnie że wykładowcy w razie pytań, sprawnie na nie odpowiadali i służyli pomocą. Prędzej czy później – przed kolokwiami lub egzaminami – do nich przysiadałam. 

„Najambitniejsi wykładowcy układali testy z ujemnymi punktami za błędną odpowiedź, brakiem możliwości powrotu do poprzedniego pytania i podejścia ponownie do egzaminu, jeśli przy pierwszym podejściu student uzyskał wynik poniżej 30%”

Mówiąc o kolokwiach, nie sposób nie wspomnieć właśnie o przeprowadzaniu weryfikacji wiedzy. Prowadzący prześcigali się w tym, by utrudnić nam ściąganie i wymusić uczciwe podejście do egzaminów. Standardem były testy, w których nie można było wrócić do pytania, na które już się odpowiedziało, a widziało się tylko jedno na raz. Oczywiście, był też limit czasu: czasami bardzo hojny jak 90 minut na 20 pytań (większość zamkniętych), ale z reguły jednak minuta na udzielenie odpowiedzi na pytania, które często obejmowały 5 linijek tekstu. Nie było możliwe przeczytanie ich ze zrozumieniem w tym czasie, a odliczający czas zegar i brak świadomości, jak trudne są kolejne pytania stresował mnie na tyle mocno, że o samodzielnym myśleniu nie było mowy. W związku z tym, podobnie jak dla większości studentów, ratunkiem okazywał się internet i wiedza o tym, co gdzie jest w książkach i skryptach. Wielu znajomych tworzyło po prostu bazy pytań we wspólnym arkuszu edytowalnym online i tak w przeciągu około 10 pierwszych minut testu mieli bazę wszystkich pytań z odpowiedziami. Choć w większości przypadków taka metoda zdawania egzaminów okazuje się niezwykle skuteczna, to do legendy wśród warszawskich studentów przeszły już wydarzenia, które miały miejsce na WUM-ie. Studenci medycyny doświadczyli unieważnienia egzaminów, ponieważ ktoś wydał ściągających, przez co studenci mają teraz 40 sekund na udzielenie odpowiedzi na pytanie z jednym pytaniem na stronie zamiast trzech, co przełożyło się na gorszą zdawalność i niższe wyniki.  Najambitniejsi wykładowcy układali testy z ujemnymi punktami za błędną odpowiedź, brakiem możliwości powrotu do poprzedniego pytania i podejścia ponownie do egzaminu, jeśli przy pierwszym podejściu student uzyskał wynik poniżej 30%. 

Ostatnią kwestią, która z mojej perspektywy jest bardzo istotna, są zajęcia praktyczne. Studiuję na kierunku, na którym zajęcia laboratoryjne są absolutną podstawą, a ich brak nie tylko odbiera 90% przyjemności studiowania, ale także sprawia, że jesteśmy wybrakowanymi potencjalnymi pracownikami, bo nie posiadamy niezbędnych umiejętności praktycznych. Około 2/3 laboratoriów przewidzianych na ten semestr odbyło się online. Oznaczało to w większości przypadków, że wejściówki zadawaliśmy online przez różne platformy, następnie otrzymywaliśmy dane do opracowania (czasem błędne!) i mieliśmy tydzień na napisanie z nich raportu. Tylko niektórzy prowadzący dodatkowo przygotowywali nam wykłady ze zdjęciami lub nagraniami sprzętu i poszczególnych czynności, które w normalnych warunkach wykonalibyśmy sami. Po złagodzeniu reżimu sanitarnego część laboratoriów odbywa się na wydziale, przez co mamy wydłużony rok akademicki. Niestety i te zajęcia przeprowadzane są w wersji skróconej, byśmy jak najkrócej przebywali na terenie uczelni.

I jeszcze krótko o dwóch dużych kwestiach: kontakcie z prowadzącymi i organizacji pracy. Część prowadzących spisała się na medal, przygotowując i prowadząc najlepsze możliwe zajęcia, biorąc pod uwagę potrzeby studentów, pytając ich o zdanie, będąc z nimi w kontakcie i odpowiadając na ich pytania i problemy. Pozostali jednak nie odpisywali na maile, a innej formy kontaktu nie było. Zostaliśmy więc sami np. z pytaniami odnośnie dziwnych wyników w raporcie czy terminami obron sprawozdań. Przez to, by oddać raport na czas, domyślaliśmy się różnych rzeczy, pisaliśmy w ciemno najprawdopodobniejsze wnioski czy wymyślaliśmy sobie procedury pomiarowe. Zamiast “ścisłej nauki” była to więc raczej “wolna Amerykanka”. Jeśli zaś chodzi o organizację pracy, znów część prowadzących nie traciła czasu i przedmioty ruszyły zdalnie dwa tygodnie po wprowadzeniu obostrzeń, część zwlekała, łudząc się, że szybko  wrócimy  do uczelnianych laboratoriów i teraz płacimy (studenci i prowadzący) za to cenę dwukrotnego przyspieszenia zdalnych zajęć laboratoryjnych. Przez to właśnie mi i moim kolegom nałożyła się w pewnym momencie taka liczba raportów do napisania i kolokwiów do zaliczenia, że uczciwe podejście do nauki i zaliczeń było po prostu niemożliwe. Nie wspominając o przedłużonym roku akademickim, więc gdy część znajomych cieszy się wakacjami, ja mam przed sobą jeszcze 3 tygodnie wytężonej pracy.

Podsumowując, choć zdalne nauczanie ma swoje plusy, to minusów jest o wiele więcej. Choć niektóre problemy – np. komunikację ze studentami czy organizację pracy – można by bez trudu rozwiązać, to nie wyobrażam sobie kolejnego semestru prowadzonego w ten sposób. W tym semestrze zamiast studiować braliśmy wszyscy udział w survivalu, na którego kolejne miesiące nikt nie ma już ani siły, ani ochoty.

Autorka –  studentka Uniwersytetu Warszawskiego – chce zachować anonimowość.

Może Cię zainteresować:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności
Już dostępny!

Przemyślnik edukacyjny

73 pytania będące źródłem edukacyjnej inspiracji i refleksji!