Lekko dręcząca lektura (nad)obowiązkowa. O książce J. Haidta Niespokojne pokolenie

Agnieszka Piwowarczyk
0 komentarze

Nie mam większych wątpliwości co do tego, że książka Jonathana Haidta Niespokojne pokolenie zawiera treści, które są ważne, trafne i przekonujące. Z pewnością też jest to tytuł, w którym interesujące, a niekiedy wręcz wstrząsające dane mogą odnaleźć profesjonaliści reprezentujący szeroko rozumiany rynek edukacyjny. Jestem także przekonana, że zarówno ministerialni czy kuratoryjni decydenci, jak i nauczyciele czy rodzice znajdą tu niejedną gotową do użycia propozycję rozwiązań potencjalnie generujących zmianę funkcjonowania młodych ludzi, a w konsekwencji poprawę ich psychicznego dobrostanu. 

Wszystkie te niepodważalne zalety nie sprawiają jednak, że można o tytułowym Niespokojnym pokoleniu czytać ze spokojem, a zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że jest to lektura potencjalnie będąca źródłem wieloaspektowej udręki – co nie świadczy bynajmniej jednoznacznie przeciwko niej. Może być jednak podstawą do opatrzenia jej etykietą z hasłem „Czytasz na własne ryzyko” – bo z pewnością zawiera ona informacje, których nie da się łatwo wyrzucić z pamięci, a sama forma książki wydaje się w niektórych aspektach dosyć… hm… kłopotliwa. 

Ale po kolei. 

Trudne sprawy

Jonathan Haidt jest psychologiem społecznym, a więc bada zjawiska z pogranicza socjologii i psychologii. W jego książce znaleźć więc można tezy, który mają dotyczyć całej generacji dorastającej w czasach, gdy dynamikę – nie tylko zresztą społecznej – rzeczywistości zaczęły wyznaczać smartfony, których pojawienie się (wraz z dostępem do Internetu, a tam zwłaszcza mediów społecznościowych 24/7) autor uznaje za jedno z najistotniejszych źródeł gwałtownego i postępującego jednocześnie kryzysu zdrowia psychicznego wśród ich nastoletnich użytkowników. Dodatkowo autor zwraca uwagę na rodzicielski sejfityzm (ciekawych znaczenia tego neologizmu wypada odesłać do książki – albo do wujka Goggle’a), który już wcześniej doprowadził stopniowo do sytuacji, w której dzieci i młodzież zamiast swobodnie bawić się poza domem, w zasadzie poza obręb tych domów prawie nie wychodzi:

Dzieci i nastolatki, coraz częściej trzymane w domach i izolowane z powodu powszechnej manii nadopiekuńczości, z większą łatwością sięgały po rosnącą kolekcję urządzeń podłączonych od Internetu, a te oferowały coraz bardziej atrakcyjne i zróżnicowane nagrody. Skończyło się dzieciństwo oparte na zabawie. Zaczęło się dzieciństwo oparte na telefonie.

Ów fenomen smartfonowego dorastania wbrew łatwej do ogarnięcia nazwie jest zjawiskiem złożonym i mającym szerokie, daleko posunięte konsekwencje, w statystykach objawiające się przede wszystkim jako gwałtowny wzrost liczby przypadków depresji i zaburzeń lękowych. Te z kolei mają związek z czterema wymienionymi w książce podstawowymi krzywdami smartfonowego dorastania: deprywacją społeczną, deprywacją snu, rozproszeniem uwagi i uzależnieniem. 

Jeśli jednak uznać, że wszystkie te bolączki mają wyłącznie dwa źródła (nadopiekuńczość + telefony z dostępem do sieci  i licznych aplikacji) – to zaradzenie im, przynajmniej w teorii, wydaje się czymś nieszczególnie skomplikowanym. Wystarczy bowiem dać dzieciom i młodzieży więcej swobodnej zabawy, aby odblokować im dostęp do realnego doświadczania świata, interakcji z innymi ludźmi i samych siebie. Proste? No nie do końca. Ta zmiana musi mieć bowiem szeroki zakres, dotyczy nie tyle czy nie tylko pojedynczych osób, ale całych społeczności (np. szkolnych czy osiedlowych), bo jeden młodociany bez telefonu swobodnie bawiący się na miejskiej ulicy może co najwyżej zwrócić uwagę różnych służb i stać się ofiarą rówieśniczego ostracyzmu niż okazać się awangardowym liderem pokolenia. Jak to ma więc wyglądać? Są tacy, którzy stworzyli i wdrożyli odpowiednie rozwiązania, przynoszące wymierne skutki – o czym Haidt pisze w ostatniej, najbardziej praktycznej części książki (zredagowanej w dużej mierze z drugą autorką – o czym za chwilę).

Po więcej szczegółów – odsyłam do książki, nawet tych spośród czytelników, dla których 500 stron naukowych (a może popularnonaukowych raczej) wywodów to zdecydowanie za dużo, bo każdy rozdział zawiera zwięzłe podsumowanie najistotniejszych treści. Z drugiej strony wnikliwych (i znających dosyć dobrze język language) dodatkowo można odesłać do stron prowadzonych przez autora, gdzie znaleźć można stale aktualizowane liczne dane popierające jego tezy oraz treści, które nie zmieściły się (sic!) w wydaniu papierowym.

Kłopoty z formą

Bardzo to wszystko efektowne, imponujące, sugestywne i nieszczególnie skomplikowane, prawda? Takie też wrażenie towarzyszyło mi w czasie lektury trwającej jak na moje standardy jednak zaskakująco długo. Szukając wyjaśnień mojego oporu przed skądinąd interesującym tekstem, zwróciłam uwagę przede wszystkim na kwestie (a jakże!) psychologiczne – trudno jednak czytać o tych negatywnych zjawiskach, zwłaszcza jeśli jest się zawodowo związaną z edukacją, zajmującą się wsparciem zdrowia psychicznego matką kilkorga dorastających dzieci. Ten trop wydał mi się jednak nie końca przekonujący – moja odporność na okropności (populacyjne i indywidualne) jest raczej wysoka, miewam też dostęp do ochronnej (choć też nieco głupiej, niestety) aroganckiej postawy pt. „Mnie to nie dotyczy”. Ostatecznie doszłam do wniosku, że moim lekturowym kłopotem była przede wszystkim forma tekstu, która z różnych względów utrudniała mi obcowanie z nim, a niekiedy prowadziła do niemałego rozeźlenia.

Przede wszystkim bardzo brakowało mi w wywodzie autora odniesienia do konkretnych, zindywidualizowanych historii, których w tym długim tekście pojawia się ledwie kilka. Rozumiem specyfikę psychologii społecznej, jednak wiem też, że dużo bardziej sugestywne są losy poszczególnych ludzi niż liczby, tabele i wykresy. Nie od dziś wiadomo, że verba docent, exaempla trahunt, a tychże egzemplów jest na rzeczonych czterystu stronach naprawdę bardzo mało, choć z pewnością autor musi mieć niejedną opowieść potencjalnie ilustrującą jego tezy na podorędziu. (No chyba że autor poupychał je w przypisach, których – przyznaję się bez bicia – po prostu nie przeczytałam, ponieważ umieszczono je na końcu książki, czego od czasów mojej żenującej kariery akademickiej najszczerzej nie cierpię.)

Kłopotliwość formy książki przejawia się też w moim przekonaniu w tym, że autor wielokrotnie, wręcz z uporem maniaka, do upojenia powtarza kilka tez, które odmienia przez wszystkie przypadki, nie zawsze podnosząc w ten sposób jakość przekazu (choć z pewnością zwiększając jego objętość…). Jest to zabieg zapewne celowy (choć dla mnie cel ten nie jest do końca zrozumiały), jednak w moim odczuciu wiąże się z tym, że nie do końca jasne jest zarówno to, kto ma być adresatem wywodu (akademicy? specjaliści? laicy?), a także jaki ów wywód ma mieć charakter – naukowy czy popularyzatorski. Można odnieść wrażenie, że Haidt pisze do wszystkich (a więc w gruncie rzeczy do nikogo) i próbuje połączyć ogień z wodą, czyli wartkość wywodu publicystycznego z poetyką naukowego artykułu. Skutek tych zabiegów jest jednak taki, że chwilami ma się wrażenie, że autor nieco upraszcza i wyolbrzymia pewne kwestie, zaś chwilami – że zwyczajnie przynudza, wypełniając kolejne strony opisami wykresów i odsyłając do zajmujących ponad 100 stron przypisów i bibliografii. Wydaje mi się, że jeśli autorowi zależało na dotarciu do szerokiego grona odbiorców, lepiej byłoby skrócić tekst wydania papierowego, nadając mu raczej formę quasi-poradnikową, zaś wersję premium dla przedstawicieli akademii i im podobnych publikować w sieci –  zamiast sięgać po niezrozumiałą strategię z serii trochę tego, trochę tamtego, trochę tu, trochę tam.

W kontekście akademickim zaskakujące i nieco jednak bulwersujące jest dla mnie także to, że choć książka została w dużej mierze przygotowana, a nawet zredagowana wraz z innymi autorami – nie są oni wskazani jako współautorzy tekstu. Wspomina się o nich w międzyczasie i w podziękowaniach, jednak nie są oni formalnie i okładkowo czy katalogowo równoprawnymi podmiotami, dzięki którym Niespokojne pokolenie powstało. Być może jest to reminiscencja moich własnych uniwersyteckich traum, jednak takie korzystanie z czyjejś pracy – i to w zasadzie niemal w całym tekście – bez uznania współautorstwa, choć jest metodą pracy naukowej dosyć mocno rozpowszechnioną, wydaje mi się praktyką szczególnie mocno obrzydliwą. 

Wreszcie – last but not least – irytujący dla mnie jako polskiej czytelniczki był brak odniesień do polskich realiów. Autor pisze o tym, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, odnosząc się także do danych z krajów anglosaskich. Biorąc pod uwagę fakt, że opisywane zjawiska wydają się mieć charakter globalny, można założyć, że w innych częściach świata bywa podobnie, jednak czy podobieństwo oznacza w tym przypadku analogię, względnie tożsamość? W moim odczuciu w polskim wydaniu warto byłoby jednak zamieścić jakiekolwiek komentarze, choćby skrótowo charakteryzujące odniesienie do naszego lokalnego podwórka, zarówno na poziomie danych (dotyczących polskich nastolatków), jak i faktów (np. w kontekście polskiego systemu prawnego) oraz ich interpretacji. Brak takich adnotacji sprawia, że można tę książkę czytać także jako opowieść o odległym kraju i poddawać w wątpliwość jej przełożenie na polski kontekst – a ich zredagowanie nie wymagałoby raczej zbyt wielkiego redakcyjnego wysiłku.

Ryzyko lektury

Gdybym miała krótko domknąć tę moją przydługą recenzję książki Jonathana Haidta, napisałabym, że ją polecam – choć jak to mawiał mały zwierzaczek Ryjek: robicie to na własne ryzyko (i żeby nie było, że nie ostrzegałam!), bo z pewnością czytelnikowi w tej lekturze i po niej jest jakoś tak bardziej niewygodnie. Nie da się przestać wiedzieć tego, o czym autor uporczywie przekonuje, nie da się po lekturze tkwić w przekonaniu, że nic się na to nie da poradzić. Jeśli jednak nie chce się jedynie pomstować na „tę dzisiejszą młodzież” i “te współczesne czasy” – z pewnością warto przebrnąć przez ten niewygodny tekst, bo ostatecznie można w nim znaleźć i motywację do działania, i konkretne, możliwe do wdrożenia (o ile przekona się do tego także innych zainteresowanych) rozwiązania. Jak bowiem pisze sam Haidt: “Najważniejsza lekcja brzmi: trzeba reagować”, jednak reakcja ta może odnieść skutek jedynie wówczas, gdy działanie będzie miało charakter wspólnotowy, czyli gdy hasło „Reaguj!” będzie współbrzmiało z apelem „Łącz się!”. Jedynie wówczas możliwy będzie powrót do rzeczywistości, do bycia tu i teraz (a nie zawsze gdzie indziej) i łączności – ze światem, z innymi i ze sobą.

Może Cię zainteresować:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności