Nadzieja matką

Joanna Sarnecka
0 komentarz

Piszę ten tekst w Dniu Matki i być może dlatego nasunęło mi się właśnie to skojarzenie ze znanym powiedzonkiem. Pochylmy się zatem nad nadzieją, matką nas wszystkich, którzy mają odwagę żyć, działać, kochać, śmiać się pomimo wszystko – słowem matki nas – głupców. 

Nie zamierzam nikogo obrażać. Głupiec to, od czasów Sokratesa, mędrzec, który wie, że nic nie wie. A znaczy to tyle, że jest w nim i jego myśleniu przestrzeń dla nadziei. W innym przypadku, kiedy mamy już pewność i wiemy, jak jest, sytuacja staje się, w pewnym sensie, beznadziejna. Ten związek nadziei z nauką i z wiedzą (lub nie-wiedzą) rzadko jest podnoszony. Owszem -– samopoczucie, owszem – chęć do życia – tu widzimy jednoznaczny związek, a raczej wpływ nadziei na postawy i afekty. Przyjrzyjmy się bliżej nadziei i jej relacji do wiedzy, poznawania świata więc także do edukacji – tego wyjątkowego procesu, w którym – co (nomen omen) mam nadzieję udowodnić – jej obecność jest nieodzowna. 

Jak skutecznie ”nadziejować”

Pojęcie ”nadziejowania” stworzył Jacek Dukaj w niezwykłej książce Po piśmie, w której zaprasza czytelników w intelektualną podróż w poszukiwaniu języka opisującego współczesność. Książka pisana była jeszcze przed pandemią, ale – co autor ostatnio potwierdził w opublikowanym w “Gazecie Wyborczej” eseju – wirus nie przenicuje świata społecznego, kulturalnego i politycznego, ale z pewnością przyspieszy zjawiska, których zalążki obserwował już wcześniej. 

Czym więc jest owo “nadziejowanie”? Otóż zwykle mówimy o nadziei uprzedmiotawiając ją. Można mieć nadzieję, żywić nadzieję, a potem ją ewentualnie stracić, żeby następnie odzyskać i znów żywić. Tak postrzegana nadzieja nie zależy od nas. Jest zjawiskiem zewnętrznym, z którym miewamy do czynienia, które przychodzi i odchodzi z powodów od nas niezależnych. No chyba, że nieodpowiednio ją żywiliśmy ☺. “Nadziejowanie” natomiast, jako czasownik, jest aktywnością, działaniem, zaangażowaniem i bezpośrednio wynika z nas. To my jesteśmy “nadziejującym” podmiotem. Nie chodzi tu bynajmniej o zabawę słowną, ale o zaproszenie do zmiany perspektywy. W świecie, którego jasne strony czasem jest nam trudno zauważyć, ta zmiana jest kluczowa, by odzyskać kontrolę i sprawczość, by się w końcu chciało chcieć. 

To nie teoretyzowanie. U podstaw tej refleksji leży to, co wiemy wszyscy, że oto żyjemy w świecie, w którym niemal z dnia na dzień młodzi ludzie, a nawet dzieci (próby samobójcze podejmują już także sześciolatki), tracą nadzieję, zapadają na depresję i pilnie potrzebują pomocy. Nie ma takiej rodziny, ani takiego środowiska, które mogłoby powiedzieć: nas to nie dotyczy. Świat dziś jest globalny, co widać także po tym, jak globalnie chorujemy. Oczywiście naszym cierpiącym dzieciom potrzebna jest pomoc specjalistów, dostęp do psychiatrów, ale jeszcze bardziej do terapeutów i żadne rozważania o nadziei i zachęta do zmiany perspektywy tego nie zastąpią. Mimo to, albo tym bardziej, jako rodzice, nauczyciele, wychowawcy, jesteśmy zobowiązani zająć się tym tematem, rozważać go, analizować i szukać… czego? Nadziei? A może właśnie zacząć “nadziejować”? 

Praca nadziei

Przez nadzieję „rozumiem pewien stan umysłu, nie stan świata – napisał Vaclav Havel, którego cytuję tu za Rebeką Solnit. (…) – Nadzieja, w tym głębokim i potężnym sensie, nie jest tym samym, co radość, że wszystko idzie dobrze, ani tym samym, co wola angażowania się w przedsięwzięcia, które najpewniej rychło zakończą się sukcesem; jest to raczej zdolność do pracy na rzecz czegoś dlatego, że uważamy to za słuszne, nie tylko dlatego, że ma szansę na powodzenie”. Podobne zdanie ma sama Solnit. Niezbędnym narzędziem do podjęcia tej pracy i wysiłku nadziei jest, według niej, wyobraźnia. To ona pozwala zobaczyć jeszcze jedną drogę (albo nieskończoną ich ilość), pomyśleć inaczej o sobie i innych, opowiadać o świecie inne niż ponure, dystopijne historie. I nie chodzi tu o kreowanie utopii, eskapizm wobec trudnej do zniesienia, problematycznej rzeczywistości, ale o tworzenie przestrzeni tej właśnie, która zawiera się w słowach: wiem, że nic nie wiem. 

Co zamiast nauczania

Co to wszystko może oznaczać w kontekście edukacji, szkoły? Oczywiście sokratejskie powiedzonko bywa przytaczane w tym kontekście. Nie wiem, czyli mam się uczyć i koniec. We mnie, to „nie wiem” powoduje niepokój, i zarazem mobilizuje do aktywności. W szkole często oczekujemy cody, dopełnienia: wiem. Masz się nauczyć, przeczytać, wiedzieć i już. Postawa głupca, zadającego nieustannie pytania, wątpiącego, rozbijającego dramaturgię dobrze wymyślonej lekcji, nie jest mile widziana. A przecież to jest właściwa poznawcza dyspozycja: niepewność, ciekawość, której nie da się zaspokoić

 Być może zamykanie, czy ograniczanie niepewności, ciekawości i, co za tym idzie, nadziei zaczyna się już wcześniej, kiedy zamiast tworzyć przestrzeń dla nowych pytań ucinamy rozmowę odpowiadając jak jest. A co to jest słońce? To planeta. Koniec. Być może powinniśmy się uczyć od dzieci – nie ma rzeczy oczywistych. Co to jest słońce? Przecież to także bóstwo, nawet nie jedno, to także bohater wielu opowieści, to może być złote, puchate zwierzątko, albo ogień, który przed wiekami rozpalił smok. Odpowiedzi jest nieskończenie wiele. Co to jest słońce – pyta dziecko. – Ciekawe pytanie, a jak ci się wydaje? Tym samym uczymy się różnych języków: języka nauki, języka mitu, baśni, opowieści, wyrażamy własny świat wyobraźni a wszystkie te drogi przecinają się w rzeczywistym zjawisku, w realności, którą – w miarę możliwości – poznajemy w doświadczeniu. Czasem wydaje się, że tak możemy rozmawiać z małymi dziećmi, bo nie są być może jeszcze gotowe na język naukowy, na fakty, na wiedzę.

 Inni znów rodzice bardzo chętnie od małego edukują opowiadając o układzie słonecznym i gazach wybuchających na słońcu. Absolutnie nie zachęcam do porzucenia tej praktyki, proponuję jedynie, by tworzyć miejsce na „nie wiem”, które prowadzi nas dalej. Nauka bowiem, to nie zestaw dogmatów, raz na zawsze objawionych prawd, ale proces, w którym owo „nie wiem” rodzi nadzieję tam, gdzie stajemy wobec nierozwiązywalnych na dziś problemów. 

Depresja klimatyczna i uwiąd wyobraźni

Nasze dzieci żyją w innym środowisku niż my, a świat zmienia się w takim tempie, że za kilka lat przestaniemy go rozpoznawać. To z pewnością utrudnia komunikację międzypokoleniową i transmisję wartości, wiedzy praktycznej, nieadekwatnych już dziś opowieści o tym, jaki jest świat. Za to, w tym dziwnym i niezrozumiałym świecie, jako pewnik i jedyną stałą, zaczynamy postrzegać zbliżającą się katastrofę klimatyczną. Wiedza o topniejących lodowcach, o wymieraniu kolejnych gatunków, o tym, że zostały nam dwa stopnie Celsjusza, po których nic już nie będzie takie samo i jednocześnie poczucie, że najbardziej wpływowa część świata nic sobie z tego nie robi – to musi być w doświadczeniu wielu ludzi czymś przypominającym utknięcie w labiryncie bez wyjścia. Co zrobić, żeby ta wiedza, obiektywnie prawdziwa, nie zabiła naszych dzieci? Jak mówić o zagrożeniach i bezradności tak, by nie tworzyć ani mrocznej katastroficznej wizji, ani naiwnej utopii? 

Dukaj pisze w swojej książce także o totalitaryzmie nadziei. „Mam nadzieję” zupełnie tak jak się posiada oręż. Kierunek mojej nadziei może być przeciwstawny do twojej, wówczas wojna jest nieunikniona. Zobaczymy, czyja nadzieja zwycięży (to jest właśnie casus konfliktu interesów pomiędzy klimatycznymi aktywistami a politykami). Wobec tego zagrożenia znów konstruktywną propozycję stanowi “nadziejowanie”. Nie jest ono wymierzone w nikogo, nie ma totalitarnych zapędów, jest pozytywną pracą „na rzecz”. I tyle. Nie byłaby ona możliwa bez doświadczenia „nie wiem”. Ileż razy zaangażowani w działania społeczne ludzie wydają się głupcami? Świat jest jaki jest i trzeba się z tym pogodzić – drwią ci, co wiedzą. A oni uparcie, wcale nie dyskutując, nie negując innych przekonań, robią swoje i małymi, niewidzialnymi gołym okiem, krokami zmieniają świat. 

Niektórzy badacze twierdzą, że katastrofa klimatyczna jest wynikiem uwiądu wyobraźni. Od XIX wieku twórczość w Europie zmieniła charakter, stała się realistyczna, ograniczona czasowo do dni, lat, jednego życia, ewentualnie sagi. Przestaliśmy opowiadać wielkie historie o naturze świata. Zwraca na to uwagę także Olga Tokarczuk. Jej stwierdzenie „Coś jest ze światem nie tak” ujawnia jednak drzemiącą w nas, długo skrywaną, postawę głupca, który, jak ten najsłabszy, najmłodszy brat, znany z wielu baśni, jest gotowy by wyruszyć w świat. 

Jaki jest więc związek nadziei z poznaniem? W proponowanym przeze mnie ujęciu, nasze wczesne doświadczenia wielości poznawczych dróg, odkrywania wciąż nowych możliwości, czyli wszystkiego tego, co możemy nazwać dywergencyjnością i kreatywnością, owocuje pewną szczególną postawą poznawczą, postawą głupca, który wie, że nic nie wie, ma odwagę zadawać głupie pytania i wyobrażać sobie to, co wydaje się niemożliwe. Edukacja tak widziana, byłaby stałym procesem otwierania kolejnych drzwi, rozpoznawania możliwości. Rolą nauczyciela, rodzica, wychowawcy może być tylko, lub aż, wspieranie tego procesu, tworzenie przestrzeni do eksploracji, radość wspólnego poszukiwania i “współnadziejowanie”, które – nie na drodze rewolucji, ale pozytywnej pracy – może odmienić to, „jak jesteśmy” wobec najczarniejszych scenariuszy.

Przypisy:
 J. Dukaj, Po piśmie, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2019.
 J. Dukaj, Tak wymienia się rdzeń duszy [w:]”Gazeta Wyborcza”, 9-10.05.2020.
 R. Solnit, Nadzieja w mroku, Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2019, s. 46-47.

Może Cię zainteresować:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności