#2 – Ideały w zderzeniu z rzeczywistością

Zofia Bielińska
0 komentarz

Wszystkie opisane tu sytuacje miały miejsce naprawdę. Wydarzyły się w jednym z oddziałów przedszkolnych wiejskiej szkoły podstawowej. Imiona i nazwiska zostały zmienione, lecz podobieństwo do wielu miejsc w Polsce wydaje się nieprzypadkowe. 

Pracę w przedszkolu zaczęłam znienacka, więc nie miałam własnego programu ani nawet pomocy w postaci zalaminowanych obrazków, wyciętych kwiatków, liści, naklejek i innych drobiazgów przydatnych w obrazkowym tłumaczeniu świata. Weszłam w nową rzeczywistość razem z dziećmi i uznałam, że będę się koncentrować na tym, co dla mnie w edukacji jest najważniejsze. Samodzielność, odpowiedzialność, współpraca – te trzy filary planu daltońskiego miały mi być latarnią. Przymus, wszelkie nakazy i zakazy miałam zamiar ograniczyć do względów bezpieczeństwa. Ciszę chciałam zaproponować grupie jako dobro wspólne, o które dbamy razem. Na świeżym powietrzu planowałam przebywać z dziećmi codziennie, bez względu na warunki pogodowe. Z takimi ideałami zaczęłam rok szkolny. A co z tego wyszło? 

Pierwsza poległa cisza

Siedząc w kółeczku, dzieci jednogłośnie stwierdziły, że nie lubią hałasu. Sprawdziliśmy, jak dźwięk odbija się od ścian, wysoko zawieszonego sufitu, okien nieprzesłoniętych żadną firanką, podłogi pokrytej gumolitem… Wspólnie (choć z mojej inicjatywy) postanowiliśmy zachowywać się w sali cicho, a krzyczeć tylko na placu zabaw.

Później dzieci zaczęły się bawić, a że bawiły się coraz lepiej, to i hałasu było coraz więcej. W pewnym momencie donośnym głosem zawołałam: „Kto tak krzyczy?!”, wtedy mały Janek pokazał na mnie palcem i z szerokim uśmiechem odpowiedział: „Ty!”. Westchnęłam, przykucnęłam i mając wzrok na jego poziomie, odpowiedziałam mu: „Tak, Jasiu, masz rację. Nie powinnam krzyczeć, ale wy też bądźcie ciszej, dobrze?”, po czym wyszliśmy na dwór. Uznałam, że to jedyne rozsądne rozwiązanie, gdy dzieci chcą wykrzyczeć swoje emocje, nikt z nas nie lubi hałasu, a poza tym umówiliśmy się, że krzyczeć wolno tylko na placu zabaw. 

Przyłapana przez Janka na krzyku bardzo pilnowałam się, żeby mówić cicho. Czasem musiałam podejść do dziecka i położyć mu rękę na ramieniu, aby zwróciło na mnie uwagę, ale na ogół mój głos był słyszany bez takich trików, a moje gardło odpoczywało. Wkrótce zaczęliśmy zauważać, jak głośne są dzieci przychodzące do nas z pierwszej i drugiej klasy. Nauczyciele wchodzący do naszej sali z hałaśliwego korytarza zwracali uwagę na ten uderzający spokój. 

Cisza wygrała. Wprawdzie przegrała pierwszą bitwę i do tej pory zdarzają jej się porażki lub planowe zawieszanie broni np. na czas dyskoteki andrzejkowej, ale ogólnie rzecz biorąc wygrywa wojnę z hałasem o panowanie nad naszymi głosami, piłeczkami uderzającymi o podłogę, kółkami rozpędzonych samochodów i grającymi zabawkami, które naszą codzienność chciałyby czynić znacznie głośniejszą. Nie panuje u nas taka cisza jak w pracowniach Montessori, ale hałas trzymamy na wodzy. Dla mnie to wystarczające i mam wrażenie, że dzieci też chętnie wracają do tego spokoju po chwilach zgiełku. 

Moją drugą porażką było zabranie dzieciom farb plakatowych. Absolutnie nie chciałam im odbierać ich prywatnej własności, lecz gdy cała szóstka trzeci raz w ciągu dnia postanowiła z pasją malować nie tylko po kartkach, lecz po całej naszej przestrzeni, którą już dwa razy tego dnia zdążyłam powycierać, to po prostu pękłam. Powiedziałam stanowczo: nie! Kto nie zrozumiał i chciał sprawdzić granice mojej wytrzymałości, ten oglądał swoje farby odłożone przez wredną przedszkolankę na samą górę szafek. 

W domu uderzyłam się w piersi i uznałam, że muszę spróbować jeszcze raz, bo skoro innym przedszkolankom z internetów udaje się wykrzesać z dzieci dojrzałość i odpowiedzialność w zakresie użytkowania farb, to ja też nie mogę się poddawać na starcie. Następnego dnia zaparzyłam sobie melisę i po wejściu do pustej sali włożyłam ukochane farby moich przedszkolaków do ich szafek. Miałam wtedy już mopa na wyposażeniu i szmatki z mikrofibry, więc gdy tylko pierwsza artystka chwyciła za farby, to spokojnie poinformowałam ją, że będzie po pracy sprzątać samodzielnie. Ku mojemu zdziwieniu ucieszyła się. Po skończeniu serii obrazów pt. „Moja mama” ochoczo zabrała się za sprzątanie nie tylko po sobie, lecz również po innych dzieciach, które przyłączyły się do niej tylko na chwilę. Nie wtrącałam się w proces sprzątania. Celem było usunięcie farby z krzeseł i podłogi, bo stół zabezpieczyłam wcześniej starym plakatem kinowym. Po zakończeniu porządków przez trzyletnią artystkę łazienka była totalnie zachlapana, ale po farbie nie było śladu. Pochwaliłam więc małą Anię, a mopem wytarłam zachlapaną podłogę. 

W takich chwilach cieszyłam się, że nie mam pomocy przedszkolnej, bo pamiętałam, ile krzyków musiałam wysłuchać w poprzednim przedszkolu, gdy udałam się z przedszkolakami do łazienki, aby sprawdzić w misce z wodą, czy nasze statki z papieru pływają.

Moją trzecią porażką było planowanie, które nie wychodzi mi tak samo w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Plan dnia miał dawać dzieciom przewidywalność i poczucie bezpieczeństwa. Na wzór innych przedszkoli śniadanie mieliśmy jeść, gdy wszyscy już są w sali. Nie wiem, jak to się udaje w innych placówkach, ale moje dzieci były tak głodne, że zawsze zaczynaliśmy śniadanie, zanim ostatnia osoba dotarła. Nie walczyłam z tym. Po prostu przyjęłam inny schemat dnia. 

Tak samo podchodzę do moich tygodniowych planów, które czasem zmieniam tylko dlatego, że moje dzieci zainteresowały się czymś zupełnie innym, niż chciałam im zaproponować. Gdy mam zaplanowaną pracę plastyczną z liści, a dzieci wyjmują akurat tamburyny i marakasy, to uważam to za idealny moment, aby wspólnie pograć i poznać odrobinę muzyki.

Nigdy też nie zabiegam o to, aby wszyscy wykonywali to samo zadanie. Jak proponuję coś ciekawego, to inne osoby się przyłączają – czasem wszystkie, czasem niektóre. Nasza galeria prac budzi zdziwienie starszego rodzeństwa, które widzi, że Marlenka namalowała trzy jesienne jeże, a Marcin i Janek ani jednego, ale po co miałabym im przerywać konstruowanie z klocków naprawdę ambitnych budowli, które rozwijają ich wyobraźnię, inteligencję przestrzenną i małą motorykę, choć nie zostawiają śladu na gazetce i w teczce z pracami plastycznymi?

Po trzech miesiącach pracy staram się traktować siebie z taką samą wyrozumiałością jak dzieci. Jeśli do czegoś brak mi siły, cierpliwości lub czasu, to po prostu sobie odpuszczam. Nie porzucam swoich ideałów, ale też nie próbuję wprowadzać ich wszystkich na raz, zwłaszcza gdy wymagają przygotowania czasochłonnych pomocy. 

Może Cię zainteresować:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności