Poliglota i kulturysta. Być jak Ireneusz Kania

Karol Stefańczyk
1 komentarz

Postać wybitnego tłumacza może wywrócić nasze wyobrażenie o nauce języków i pracy umysłowej w ogóle. Jak się okazuje, bez hantli i bidonu nie ma co się zabierać za czytanie książek.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to pozycja. Siedząca, ale wyprostowana. Jest w niej coś dystyngowanego i szlachetnego. Wrażenie to wzmacnia długa, kardynalska szata oraz sakralna architektura wokół. Ręce spoczywają na pulpicie, trzymają książkę. Chciałoby się szepnąć do czytającego: „przysuńże się bliżej, będzie ci wygodniej” – ale nie, chyba nie o wygodę tu chodzi. Znać tu szacunek czytającego wobec lektury. W tle na drewnianych półkach rysuje się niewielka biblioteczka. Książki leżą we względnym porządku, ale daleko temu do pedanterii. Widać, że są w użyciu, że praca umysłowa wre. To święty Hieronim przygotowuje przekład Pisma Świętego w swojej pracowni.

Renesansowy obraz Antonella da Messina, przedstawiający przyszłego patrona tłumaczy, pokrywa się na ogół z tym, jak wyobrażamy sobie pracę intelektualną. Jest tu wszystko: skupienie, samotność, książki oraz dostojny klimat wynikający z faktu, że oto homo sapiens używa właśnie najpotężniejszego ze swoich narzędzi, umysłu.

A teraz wyobraźmy sobie nieco inną wersję tego obrazu. Obok pulpitu na podeście leży sztanga. Między książkami w biblioteczce zawieruszyły się hantle. Na haczyku po lewej stronie suszą się kąpielówki. W tle zamiast lwa – symbolu samotności i pustelniczego życia – majaczy rower, a centralny bohater obrazu, zamiast kardynalskich szat, ma na sobie strój kolarski. Właśnie wrócił z treningu, przejechał kilkadziesiąt kilometrów.

Tytuł? „Ireneusz Kania w pracowni”.

81-letni dziś Kania, bodaj jeden z najwszechstronniejszych i najbardziej uznanych współczesnych tłumaczy, rzuca wyzwanie powszechnemu wyobrażeniu o pracy intelektualisty. Gdy pyta się go, jak to się stało, że udało mu się opanować kilkanaście języków – od portugalskiego i francuskiego, przez rumuński, hebrajski, po tybetański i sanskryt – i do tego przetłumaczyć z nich kilkadziesiąt książek, odpowiada niemal zawsze tak samo: kluczem był i jest sport.

Jak nie sposób wymienić wszystkich języków, z których przekładał, tak o ból głowy może przyprawić sporządzenie dyscyplin mu bliskich. Spróbujmy jednak: lekkoatletyka, kulturystyka, pływanie, rower, bieganie, szermierka… A to i tak pewnie wierzchołek góry lodowej. Bywało, że w przeszłości niektóre z nich uprawiał zawodowo, ale w gruncie rzeczy nie ma to większego znaczenia. Wbrew obiegowemu przekonaniu, że sport jest przestrzenią współzawodnictwa, Kania w swoich opowieściach kładzie nacisk na zupełnie inny aspekt aktywności fizycznej: samorozwój oraz hartowanie ducha.

“Sport jest dyscypliną duchową, jeśli poprawnie się go rozumie”, stwierdza wprost w wywiadzie dla magazynu “Znak” i podaje przykład Platona, który choć zapisał się w europejskiej kulturze jako filozof, miał też na koncie epizod zapaśnika na igrzyskach. Myślenie Kani o sporcie jako doświadczeniu formującym tyleż ciało, co intelekt i ducha, ma zresztą źródło w tradycji antycznej właśnie, słynnej kalokagatii, łączącej piękno umysłu z tężyzną fizyczną.

W przypadku Kani pierwszą lekcją płynącą ze sportu była wytrwałość, cnota tak przecież cenna w pracy translatorskiej. Język ma w sobie coś z mięśnia – i jedno, i drugie wymaga stałych, regularnych, nieraz żmudnych ćwiczeń. „Uczyłem się francuskiego sam. Codziennie pięć godzin, przez pół roku. Człowiek o innej kondycji psychicznej i fizycznej by tego nie wytrzymał, po trzech tygodniach by to rzucił w diabły. A ja nie. Ja miałem taką kondycję, także fizyczną, którą mi dał sport, że mnie to nie męczyło zupełnie” – wspomina Kania w wywiadzie dla „Przekroju”.

Nie dość na tym. W treningu i śrubowaniu kolejnych prywatnych rekordów widzi tłumacz szansę na lepszy wgląd w samego siebie. W rozmowie z „Tygodnikiem Powszechnym” tak opowiada o zmaganiach z własnymi ograniczeniami: „Sport nauczył mnie koncentracji. I znajomości własnego ciała – trzeba wiedzieć, jak funkcjonuje organizm, jak nim kierować, gdzie są jego słabe i mocne strony. Jeżeli się tego nie opanuje, nic się w sporcie nie osiągnie”. Kto wie – chciałoby się pociągnąć powyższą myśl – być może na boisku, basenie czy bieżni jesteśmy w stanie dowiedzieć się o sobie więcej niż w kolejnych przeczytanych poradnikach, czy testach kompetencji.

W opowieściach Kani w pierwszej kolejności fascynuje intymność sportu. Oto jestem tylko ja i moje ciało, ja i dystans do przebiegnięcia, ja i sztanga do pokonania. Podstawowym celem jest doskonalenie się człowieka: fizyczne, intelektualne i przede wszystkim – duchowe. Odnieść można wrażenie, że Kania myśli niejako na przekór mediom społecznościowym, które zachęcają do nieustannego „prężenia muskułów” i chwalenia się wynikami. W jego wizji komunikat wysłany do świata: „patrzcie, co osiągnąłem” – jest zupełnie zbędny. Ba, stoi wręcz w sprzeczności do istoty sportu amatorskiego, bo zakłada element rywalizacji, nawet jeśli tylko w przestrzeni internetowej. Sport amatorski tymczasem, powiada Kania (znów dla „Tygodnika Powszechnego”), „uczy solidarności i braterstwa. W sporcie profesjonalnym może widać to jeszcze podczas igrzysk, ale zwykle jest odwrotnie. Zwłaszcza sport zespołowy często rozbudza szowinizm. A jeśli braterstwo – to tylko ze > swoimi <”.

Zalety płynące z uprawiania sportu można by pewnie jeszcze mnożyć. Zamiast tego warto jednak zainspirować się samym Kanią, który w wieku 81 lat potrafi jeszcze, w ramach odpoczynku od pracy intelektualnej, wsiąść na rower i pokonać niespełna 40-kilometrową trasę Kraków-Kalwaria Zebrzydowska. Albo wziąć przykład z innego jego ćwiczenia (cytat ze „Znaku”): „Gdy potrzebuję szybkiego orzeźwienia, staję na głowie. Wytrzymuję tak pięć, siedem, dziesięć minut i od razu czuję się, jakbym wyszedł z chłodnej kąpieli”.

Dużo czytania, sport i obserwacja świata – tak swój styl życia zdefiniował Kania w rozmowie z „Przekrojem”. Lifestyle to tyleż prosty, co zachwycający i godny naśladowania. Nic więc dziwnego, że tłumacz doczekał się – w świecie młodzieży chyba nobilitującego – wyróżnienia: dedykowanego sobie profilu na Facebooku. Jego nazwa: „być jak Ireneusz Kania”.

Źródła:

Jaki język, taki świat, z Ireneuszem Kanią rozmawiali Łukasz Kaniewski i Tomasz Stawiszyński, „Przekrój” nr 3563/2018.
M. Żyła, Sport to życie, „Tygodnik Powszechny” 37/2021.
Dobrze żyć w cieniu, z Ireneuszem Kanią rozmawiała Anna Goc, „Znak. Miesięcznik” nr 800.

Może Cię zainteresować:

1 komentarz

Stara 22 kwietnia 2023 - 14:50

Jestem fanką Pana Ireneusza Kani. To fascynują ca osobowość a przy tym bardzo skromny człowiek. Według niego wszystko, co osiągnął, to produkt uboczny jego ciekawości świata.

Odpowiedz

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności