Młode wino w starych bukłakach

Jan Buczyński
0 komentarz

Gdy 11 marca 2020 roku rząd poinformował o czasowym zamknięciu szkół na dwa tygodnie – najwięksi pesymiści (przynajmniej w mojej szkole) przebąkiwali, że „nie wrócimy pewnie do Wielkanocy” (czyli że z dwóch tygodni zrobi się miesiąc). Nikt nie przypuszczał (albo nie mówił o swoich przypuszczeniach), że uczniowie i nauczyciele nie spotkają się już na żywo w bieżącym roku szkolnym, a jeśli już, np. z powodu matur i innych egzaminów, to w „reżimie sanitarnym”, który z pewnością zapamiętamy na długie lata.

W dyskusji publicznej można spotkać się z różnymi opiniami na temat nauczania zdalnego w obecnej formie: w zasadzie jest to cały wachlarz stwierdzeń, od optymistycznego zachwytu nad błogosławieństwem takiego rozwiązania i tego, jak wspaniale wszyscyśmy sobie z nim poradzili, po załamanie rąk i przerażenie w oczach na widok coraz częstszych zapowiedzi kontynuacji tej formy edukacji po wakacjach. Oczywiście, najbardziej uprawnionymi do podsumowań i rzetelnej oceny są trzy strony, które w procesie edukacyjnym spotykają się ze sobą: nauczyciele, uczniowie i rodzice. Siłą rzeczy taka ocena będzie w większości subiektywna, stworzona na podstawie własnych doświadczeń, które często bywały ekstremalne – bo rzeczywistość nas wszystkich w okresie (wciąż jeszcze trwającej) epidemii koronawirusa nie była normalna, za to niezwykle wymagająca pod niemal każdym względem: emocjonalnie, psychicznie, zdrowotnie, logistycznie, technicznie.

W moim bilansie nauczania zdalnego w ostatnich kilkunastu tygodniach będę się opierał wyłącznie na własnym doświadczeniu – stąd spodziewam się, że niektórzy Czytelnicy mogą widzieć to zgoła inaczej. Jestem nauczycielem religii w szkole podstawowej – ten przedmiot jest wyjątkowy pod wieloma względami (nie jest egzaminacyjny, a przede wszystkim nie jest obowiązkowy, więc nie obejmuje wszystkich uczniów), co też może być istotne przy moich obserwacjach; jednocześnie obserwowałem też inne lekcje i doświadczenia moich koleżanek i kolegów, mam więc nadzieję, że jest to ocena rzetelna i uczciwa.

Niestety, szala, na której stawiam umowne plusy i minusy nauczania zdalnego, przechyla się w stronę tych drugich. Staram się nie być skrajnym pesymistą i absolutnym krytykiem, jednak wydaje mi się, że jeśli mamy taką formę kontynuować w nowym roku szkolnym, konieczne jest wyciągnięcie wniosków i wprowadzenie niezbędnych zmian, dla dobra przywoływanej wcześniej triady: nauczycieli, uczniów i rodziców.

Żyjemy!

Na początek dobra wiadomość: przeżyliśmy (w znaczeniu ciągłości nauczania). Dotrwaliśmy do końca roku szkolnego, co wcale nie musiało się tak skończyć (co chwila ktoś straszył zawieszeniem roku szkolnego, jego przedłużeniem, skróceniem wakacji, brakiem wypłaty wynagrodzeń itp.). Czas przymusowej izolacji uczniów od nauczycieli był rzeczywistą szansą na nadrobienie wielu zaniedbań w szeroko pojętej cyfryzacji polskiej szkoły – ten proces oczywiście trwa od dawna, mógłby postępować szybciej (nie czas tu i miejsce na głębsze analizy tego zjawiska), ale znajdźmy choć kilka pozytywnych punktów w tym obrazie. Wystarczy sobie wyobrazić, o ile większy byłby bałagan, gdybyśmy na przykład nie mieli systemu elektronicznego dziennika – dzięki niemu przynajmniej formalna strona edukacji mogła być prowadzona w ciągłości. 

Teraz dopiero okazało się, ile w praktyce warte są kompetencje cyfrowe nauczycieli – i to nie tych, którzy mieli „bzika” na tym punkcie i dla których przejście na e-learning było wręcz przyjemnością, ale tych, których umiejętności obsługi komputera kończyły się na korespondencji w Librusie, ewentualnie przygotowaniu prostej prezentacji w PowerPoint i odnalezieniu pomocnych filmów w YouTube. Nawet jeśli część grona pedagogicznego była w tej drugiej grupie (co ważne, wbrew stereotypom, wiek niekoniecznie miał tu znaczenie) – to mieli okazję na przyspieszone odnalezienie się w świecie komunikatorów live, spotkań online na różnych platformach, efektywnego korzystania z mnóstwa narzędzi edukacyjnych… Czy się nam wszystkim „chciało” z tej (wymuszonej, owszem) szansy skorzystać, to już inna sprawa.

Wreszcie: wzajemna relacja i współpraca nauczycieli, uczniów i rodziców, jeśli kiedyś miała objawić swoją wartość i znaczenie, to właśnie w takiej sytuacji. Empatia, wyrozumiałość, odpowiedzialność, uczciwość – jeśli te cnoty były obecne w budynku szkoły, zaowocowały w systemie zdalnego nauczania i z pewnością pomogły. Im bardziej trzy strony edukacji są teraz sobą wzajemnie zmęczone (mam na myśli zmęczenie tylko od strony wzajemnych relacji, pomijam kwestie techniczne) i nie mogą już na siebie patrzeć, tym silniej świeci się czerwona lampka alarmowa, że coś poważnego jest w tym obszarze do szybkiej diagnozy i naprawy. Taki sygnał to też wartość dodana, wbrew pozorom!

Nawiasem mówiąc, odnosi się to również do wzajemnych relacji między nauczycieli, oraz nauczycieli z dyrekcją szkoły. Jeśli pokój nauczycielski był wcześniej zgranym zespołem, świadomym wspólnych celów i współpracującym ze sobą – pomoc w “ogarnięciu” systemu pracy zdalnej była na czas, komunikacja między dyrekcją a nauczycielami: konkretna i efektywna, a rada pedagogiczna online: szybka i sprawna. Takie są moje własne doświadczenia – gdyby było inaczej, byłby to kolejny sygnał alarmowy, tym razem dotyczący wewnętrznych mechanizmów działania szkoły.

Po pierwsze: technika

Żeby, cytując klasyka, powyższe plusy nie przesłoniły nam minusów, przejdźmy do bolączek dotychczasowej sytuacji. Podzielę je na trzy zasadnicze obszary, w których zauważam mniej lub bardziej wymagające naprawy miejsca. 

Najpierw najbardziej widoczna, czyli techniczna strona całego przedsięwzięcia. Choć niektórzy byli tym faktem zaskoczeni – okazało się, że nie wszyscy (wręcz całkiem spory odsetek zarówno uczniów jak i nauczycieli) posiadają w domu odpowiedni sprzęt, czyli komputer z podstawowym oprogramowaniem, kamerą, mikrofonem, oraz stabilne łącze internetowe. Teoretycznie szkoła powinna zapewnić dostęp do takich narzędzi, ale zanim samorządy otrzymały na to środki z budżetu państwa, minęło trochę czasu, poza tym nie wszędzie udało się zaspokoić wszystkie podstawowe potrzeby w tym zakresie.

Sam komputer to nie wszystko – stan faktycznej kwarantanny większości społeczeństwa spowodował, że wiele rodzin, zwłaszcza wielodzietnych, napotkała ogromne problemy przestrzenne do właściwego uczestnictwa w lekcjach online. Wszyscy spotkali się w mediach z przynajmniej jedną historią rodziny, w której np. obydwoje rodziców musiało pracować zdalnie, do tego dzieci (na różnych poziomach edukacyjnych) musiały łączyć się na lekcje lub wykonywać przesyłane zadania – a stanowiska komputerowe były dwa, do tego w jednym pomieszczeniu. Sam jestem tatą dwóch córek w wieku przedszkolnym: one co prawda nie miały lekcji, ale jednoczesna praca zdalna moja i mojej żony, w połączeniu z dzienną opieką nad dziećmi to nie lada wyzwanie. Moja szkoła umożliwiła nauczycielom prowadzenie lekcji online z sali lekcyjnej w budynku szkolnym, ale niewiele osób się na to zdecydowało.

Przyglądając się technicznej stronie nauczania zdalnego, trzeba zwrócić uwagę jeszcze na dwie sprawy. Po pierwsze, to nie tylko kwestia posiadania odpowiedniego sprzętu, ale również umiejętność jego obsługi. Konieczność takiej formy edukacji spadła na nas niemal z dnia na dzień – nie było kiedy się do tego odpowiednio przygotować, stąd wiele cennego czasu zajmowały sprawy czysto mechaniczne: jak odpowiednio podłączyć kamerę i mikrofon, jak skonfigurować program, co zrobić w przypadku słabego połączenia internetowego itp. Wiele osób (część nauczycieli, młodsze lub mniej zdolne dzieci) potrzebowało pomocy innych, to wszystko w niektórych miejscach było prawdziwą szkołą cierpliwości dla wszystkich zainteresowanych stron.

Drugi, czasami niezauważany problem, to przeniesienie faktycznych kosztów „obsługi nauczania” na nauczycieli i uczniów/rodziców: koszt zakupu sprzętu komputerowego, energii elektrycznej, łącza internetowego – nasze domy i mieszkania stały się siłą rzeczy, nagle, pracowniami komputerowymi, których eksploatacja wygląda zupełnie inaczej niż przestrzeni domowej. Nauczyciel i uczeń musieli spędzać długie godziny każdego dnia przed ekranem komputera, co jest nie bez znaczenia dla zdrowia; w normalnych warunkach taki tryb pracy jest określany i kontrolowany przez specjalistów BHP – teraz każdy musiał sam o to zadbać. Choćby kwestia ochrony wzroku, która w przypadku „zwyczajnych” pracowników biurowych jest zaspokajana przez refundację zakupu odpowiednich okularów przez pracodawcę, powinna być poważnie wzięta pod uwagę.

Po drugie: mity, fikcje i złudzenia

Po dwóch tygodniach od momentu zamknięcia szkół, Ministerstwo Edukacji Narodowej wydało rozporządzenie o kształceniu na odległość. W różnych placówkach koordynacja takiej formy nauczania była różnie prowadzona, szkoły w szybszym lub wolniejszym tempie organizowały w miarę spójny system. W mojej szkole na początku była to „wolna amerykanka”: każdy nauczyciel korzystał na własną rękę z różnych narzędzi, jakie znał albo jakie ktoś mu podpowiedział. Niektórzy ograniczyli się do przesyłania uczniom zadań przez wiadomości dziennika elektronicznego i ich odbierania tą samą drogą po jakimś czasie; inni tworzyli prezentacje, filmy, czy wreszcie od razu przeszli do spotkań na żywo (w aplikacjach typu Skype lub Zoom).

Dopiero od maja (a więc na niecałe dwa miesiące przed wakacjami, myślę, że gdyby ministerstwo od razu zadekretowało nauczanie zdalne do końca roku szkolnego, takie decyzje byłyby przyśpieszone) przeszliśmy na jedną, zintegrowaną platformę MS Teams, dzięki której wreszcie można było w jednym miejscu odbywać spotkania na żywo, wysyłać wiadomości, udostępniać prezentacje, testy, filmy, i tak dalej. Wcześniej, gdy każdy działał na własną rękę, było to dość męczące przez konieczność korzystania z kilku różnych kanałów komunikacji jednocześnie. Ja najchętniej tworzyłem dla moich uczniów proste (ale jednocześnie atrakcyjne wizualnie) prezentacje w systemie genial.ly, dodatkowo załączając do nich nagrane wcześniej filmy, w których „mówiłem do nich” przez kilka minut. Później oczywiście przeszedłem już tylko na lekcje online, w czasie rzeczywistym. 

Jak zaznaczyłem na początku, mój przedmiot to religia, a więc przedmiot wyjątkowy pod względem osobowej relacji między uczniem a nauczycielem; jednocześnie starałem się nie przeciążać moich uczniów przesyłanym im materiałem, zdając sobie sprawę z wielu problemów, jakie mają z „ważniejszymi” przedmiotami kształcenia ogólnego, zwłaszcza egzaminacyjnymi. Praktycznie więc mój przedmiot został zredukowany do jednej godziny tygodniowo, zamiast dwóch – ale w dzienniku lekcyjnym wymiar godzin nie był zmieniony (ujmując drugą godzinę jako czas na samodzielną pracę uczniów).

Najważniejsze fikcje, jakie można w tym miejscu wskazać, iluzje, mamiące oczy osób odpowiedzialnych za polską edukację, przekonanych że wszystko poszło w zasadzie świetnie i na tej podstawie głoszących propagandę sukcesu, to: udział uczniów w lekcji, samodzielność wykonywania przez nich zadań i wreszcie – uczciwość i rzetelność wystawionych ocen. Wielu uczniów logowało się na lekcje i do tego ograniczała się ich aktywność (mogli w tym czasie robić różne inne rzeczy). Nauczyciel nie mógł wymagać od każdego podglądu z jego kamery, bo albo wiązało się to z gorszą jakością połączenia, albo w grę wchodziła prywatność ucznia i jego najbliższych. Moje osobiste doświadczenie jest takie, że wiele razy miałem wrażenie mówienia do jakiejś abstrakcyjnej widowni, a nie do żywych ludzi – co jakiś czas musiałem niemal zmuszać ich do tego, żeby dawali znak swojej obecności. Widziałem same nazwiska i mniej lub bardziej wymyśle awatary, suchą listę uczestników lekcji – nie widziałem spojrzenia, wyrazów zaciekawienia lub znudzenia, oraz mnóstwa innych naturalnych oznak pozawerbalnej komunikacji. Domyślam się, że prowadzenia lekcji w ten sposób można się nauczyć i przygotować sobie warunki i narzędzia, żeby aktywność uczniów była zwiększona – ale my nie mieliśmy takiej okazji.

W takich okolicznościach uczciwe wystawienie uczniowi oceny – zarówno za jego udział w lekcji, jak i za wykonane zadania, a już szczególnie ujmowanie tego w tym samym arkuszu, co oceny z okresu zwyczajnego nauczania w budynku szkoły (i na tej podstawie wyciąganie optymistycznych wniosków), to przejaw odklejenia od rzeczywistości. Oczywiście, że w niektórych przypadkach taka forma odbywania lekcji mogła być skuteczniejsza w przekazie treści (co zależało od kreatywności i elastyczności nauczyciela, ale też od nastawienia ucznia), ale wszyscy wiemy, że zasadniczo wszyscy spodziewali się przymykania oczu na niektóre wymagania tradycyjnych zasad oceniania i – w imię wyrozumiałości, empatii i motywacji do dalszej pracy – oceny były w zdecydowanej większości podnoszone, co harmonizowało z oczekiwaniami zarówno dyrektorów szkół, uczniów, jak i zmęczonych tym wszystkim rodziców, a nawet Rzecznika Praw Dziecka, który publicznie zaapelował o automatyczne podniesienie wszystkim oceny końcowej o jeden stopień.

Po trzecie: wzajemne relacje

Na koniec chcę zwrócić uwagę na jeszcze trzy aspekty nauczania zdalnego w dotychczasowej formie, które umownie nazwę społecznymi i systemowymi. Jednym z większych nieporozumień, jakie wynikły od samego początku tej „przygody”, to mylenie takiego systemu z edukacją domową – co jest zupełnym pomyleniem pojęć, ponieważ nauczanie domowe (homeschooling) to kompletnie inny sposób podejścia do edukacji, inne rozumienie roli triady nauczyciel-uczeń-rodzic, w której każdy z nich ma konkretne zadania do wypełnienia. Nie ma to nic wspólnego z naszymi lekcjami online z ostatnich kilku miesięcy, będącymi na wpół spontaniczną (i momentami chaotyczną) próbą przeniesienia tradycyjnych lekcji do internetu, dokładnie tak, jakby uczniowie siedzieli w sali szkolnej w ten sam sposób jak wcześniej, a nauczyciel prowadził zajęcia od tablicy – tylko że tym razem wszystko odbywało się na ekranie komputera. Tak samo, jak nie ma to nic wspólnego z sytuacją, gdy przemęczony rodzic musi w magiczny sposób rozszerzać swoją dobę i znajdować czas na pomóc dziecku w przebrnięciu przez bariery techniczne, a później wspólnie z nim odnajdywać konkretne zadania i (często już nawet bez udziału ucznia) je rozwiązywać.

Pomijając względy zdrowotne spędzania wielu godzin przed komputerem (przed czym przecież przestrzegamy naszych uczniów), o których wspomniałem wcześniej – są jeszcze równie ważne względy społeczne. Dzieci są pozbawione naturalnego kontaktu z rówieśnikami, co jest dla nich szczególnie ważne. Przeniesienie całości tych kontaktów do przestrzeni wirtualnej jest fałszywym wyjściem z problemu. Oczywiście, ta sytuacja wymuszona jest z zewnątrz, przez konkretne zagrożenie epidemiczne, i za bardzo nie było innego wyjścia – ale gdyby taka forma edukacji miała być przedłużona, ten aspekt (i konkretne pomysły na jego uzdrowienie) musi być pilnie wzięty pod uwagę.

Wreszcie trzeba zwrócić uwagę na osobę nauczyciela, a dokładniej – na jego autorytet. Wiemy dobrze, że jest on wypadkową wielu czynników, szczególnie jego osobistego zaangażowania, uczciwej pracy, samodoskonalenia, szkolenia, własnej edukacji itp. – ale nagłe wpadnięcie w ramy e-lekcji na pewno nie pomogło. Odnosiłem nieraz wrażenie, że jestem razem z moimi uczniami na podobnym poziomie, na podobieństwo spotkań online w korporacji, gdzie różnica między uczestnikami konferencji polega tylko na przydzieleniu różnych ról i uprawnień, ale one dotykają w gruncie rzeczy strony technicznej (co można udostępniać, kogo można wyciszać itd.) – ani ja, ani moi uczniowie, nie byliśmy nauczeni takiej formy lekcji szkolnej. Szczególnie dzieci nie są przyzwyczajone do takiego kontaktu z nauczycielem: do tej pory spotykali się (rozmawiali lub pisali na czacie) raczej tylko ze swoimi rówieśnikami, i to głównie w przestrzeni rozrywkowej (gry, zabawa, luźne rozmowy). Gdy w tej przestrzeni pojawił się nauczyciel, został potraktowany jak po prostu kolejny „user”, na dodatek często ten mniej kompetentny w poruszaniu się po komunikatorach i narzędziach online.

Kształcenie zdalne to bardzo dobra forma nauczania i przyswajania treści – ale według mnie jest ona skierowana raczej do dorosłych ludzi, którzy potrafią narzucić sobie samokontrolę i dyscyplinę, pozwalająca na efektywne czerpanie z takich możliwości. Dziecko samo z siebie nie jest w stanie tego zrobić, ktoś musi mu w tym pomóc (co zwykle spadało na również nieprzygotowanych do tego zadania rodziców). Może na poziomie szkoły średniej jest to łatwiejsze (ale też nie w przypadku wszystkich uczniów), ale na pewno szkoła podstawowa to za wcześnie, żeby całość edukacji opierała się na takim systemie. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie dzieci z różnymi deficytami, specjalnymi potrzebami lub opiniami i orzeczeniami psychologiczno-pedagogicznymi. Mówiąc krótko, szanse zostały w ten sposób jeszcze bardziej zróżnicowane niż miało to miejsce w budynku szkoły. 

Nie sposób nie wspomnieć również – choć to temat na odrębne przemyślenia, niezwykle ważny – o funkcji wychowawczej szkoły (ogromna rola wychowawców, pedagogów i psychologów szkolnych w tym czasie), szczególnie w kontekście uczniów z problemami środowiskowymi  i rodzinnymi. Dla wielu z nich szkoła w zwyczajnym trybie funkcjonowania była nieraz jedynym bezpiecznym miejscem – którego teraz zostali pozbawieni. Jako nauczyciel również miałem okazję widzieć efekty tego skomplikowanego „zaplecza” moich uczniów, nawet dosłownie, jako tła ich kamery komputerowej albo w sposobie i formie korespondencji z rodzicami.

Co dalej?

Nie chcę, żeby moja ocena zabrzmiała jak surowa krytyka nauczania zdalnego od marca do czerwca 2020 roku – z pewnością, jak na ekstremalne warunki, w jakich wszyscy się znaleźliśmy, poradziliśmy sobie całkiem nieźle (w zwyczajnym trybie szkolenie i nabycie odpowiednich umiejętności do analogicznego przeniesienia całej instytucji szkoły w zupełnie nowy system pracy i korzystanie ze spójnej platformy edukacyjnej wymagałoby pewnie dobrych kilka miesięcy, my mieliśmy na to kilka dni). To, co wytknąłem jako słabości – mam nadzieję, że zostanie potraktowane jako szansa do przemyślenia, wyciągnięcia odpowiednich wniosków i zmiany na lepsze. 

Nigdy nie wiadomo, co nam rzeczywistość przyniesienie w kolejnych miesiącach, a nawet latach – jest w stanie wyobrazić sobie coś na kształt systemu mieszanego: co do zasady lekcje normalnie, w sali szkolnej, ale w przypadku konieczności czasowego zamknięcia szkoły i izolacji społecznej, przeniesienie ich do internetu. Jako „proteza”, czasowa konieczność: tak, odpowiednie narzędzia już mamy. Jednak na dłuższą metę wymagałoby to gruntownego przemyślenia koncepcji współczesnej polskiej szkoły, bo – jak napisano w jednych z kluczowych tekstów źródłowych naszej kultury, Biblii – „nikt nie przyszywa do starego ubrania jako łaty tego, co oderwie od nowego; w przeciwnym razie i nowe podrze, i łata z nowego nie nada się do starego. Nikt też młodego wina nie wlewa do starych bukłaków; w przeciwnym razie młode wino rozerwie bukłaki i samo wycieknie, i bukłaki się zepsują. Lecz młode wino należy wlewać do nowych bukłaków”.

Może Cię zainteresować:

Zostaw komentarz

Ta strona korzysta z plików cookie, aby poprawić Twoje wrażenia. Zakładamy, że nie masz nic przeciwko, ale możesz zrezygnować, jeśli chcesz. Akceptuje Przeczytaj więcej

Polityka prywatności