Tajemnica wakacji już dawno porwała moich uczniów. Upał ich wessał, uwiodła przygoda. Dostali na drogę świadectwa, a w nich pozytywne oceny z przyrody, geografii, matematyki czy wf-u. Świadectwa – a w teorii jakby paszporty. Do lepszego przeżywania życia. Do pełniejszego zrozumienia tego, co się dzieje wokół. W teorii.
Czy ten glejt cokolwiek zmieni w ich postrzeganiu świata, nie wiem. Wierzę natomiast w siłę fikcji. W opowieści płynące z książek, które raz wspólnie przeczytane, zostaną z nimi na dłużej. Cóż z tego, że to lektury, pozycje zadane, dyskutowane żywo, ale jednak pod szkolnym płaszczykiem. Chciałoby się wierzyć, że jednak jakieś ziarno zostało gdzieś w kimś zasiane. Jakieś, gdzieś, w kimś.
Choć jest początek lipca, mnie przeczytane lektury nie opuszczają. Tak się złożyło, że do wielu z nich wróciłem po wielu latach. Inne z kolei czytałem po raz pierwszy właśnie teraz, wspólnie z uczniami. Może więc to ich świeżość mnie uderzyła? A może był to cios mocny, bo zaskakujący? Wyprowadzony znienacka, zza półki szkolnej biblioteki, z sekcji literatury dla dzieci i młodzieży?
Z pewnością nie było to uderzenie nostalgii. Nigdy nie przeżyłem przygody opisanej w Podróży za jeden uśmiech, nie wychowywałem się na wsi jak dzieci z Bullerbyn, a ze śmiercią zetknąłem się dużo później niż chłopcy z placu Broni czy bracia Lwie Serce. Nie ma też co ukrywać – jako dziecko i uczeń tyleż sumienny, co karny, lektury czytałem raczej z poczucia obowiązku, a ich treść wraz z pierwszymi letnimi meczami na podwórku mnie opuszczała.
Cóż to był więc za cios, że pomimo upływu miesięcy nadal mi szumi w uszach?
Z pewnością uderzająca jest powaga niektórych spośród tych lektur. Patos – bo tak to wypada wręcz nazwać – wyzierający z powieści nazywanych mianem “dla dzieci i młodzieży”. Gdy na kartach Chłopców z placu Broni pojawiają się ostatnie słowa:
“Janosz Boka z wielką powagą wpatrywał się w blat ławki i po raz pierwszy zaczął w głębi swojej młodej duszy pojmować, czym właściwie jest życie, w którym smutki i radości tak dziwnie splatają się w jeden wspólny los”,
Boka zyskuje nowe oblicze. Zmęczony wzrok, bruzdy, blizny i zakola. Nad jego głową zaczyna się unosić cały panteon postaci, o których napisano grube tomy; postaci, które jak ów młody Węgier doświadczyły słodyczy i goryczy życia: Hioba, Edypa i innych.
W tym wypadku jednak powaga bierze się z ciężaru tematu, z doświadczenia śmierci Nemeczka, z którym Boka musi się zmierzyć. A przecież patos towarzyszy chłopcom z placu Broni już wcześniej, podczas zajęć tak umownych, pozornie nie-na-serio jak bitwa o tytułowy teren. Z perspektywy dorosłych walka między grupami chłopców mogła uchodzić za zabawę – do momentu śmierci Nemeczka, rzecz jasna. Punkt widzenia młodych bohaterów jest jednak zgoła inny. W ich przypadku śmierć nie wyznacza granicy między zabawą a sprawami na serio. Dla Boki i spółki – ale przecież też dla ich rywala, Feriego Acza – kwestia zdobycia lub obrony placu Broni jest, nomen omen, śmiertelnie poważna, a choroba Nemeczka została naturalnie wpisana w ciąg tragicznych zdarzeń dotykających ich ukochaną ziemię.
Oddajmy zresztą sprawiedliwość dorosłym – dla niektórych z nich wydarzenia, które rozgrywają się między chłopcami, również są pierwszorzędnej wagi. Bo jak inaczej wytłumaczyć gniew ojca, który dowiaduje się o zdradzie swojego syna, Geberta?
Mądrość biblijna, aby dorosły stał się jako dziecko, odbija się więc w węgierskiej powieści. Nie dlatego, że dzieciństwo ma w sobie coś z nieważkości, lekkości i niewinności, której brakuje dorosłym. Dziecko raczej, powiada Molnar, tkwi w raju, bo nie skosztowało jeszcze owocu z drzewa poznania zabawy i powagi.
My, dorośli, zostaliśmy już wygnani. Nie dość, że odróżniamy zabawę od powagi, to zwykliśmy również oceniać samą zabawę – wskazywać pośród niej te aktywności, które są mniej lub bardziej rozwojowe. Stąd pojawiające się w pewnym momencie przekonanie, że wartościowa zabawa to taka, która kształtuje kompetencje przydatne w późniejszym, dorosłym życiu. Ich zakres się zmienia, jest często kwestią pokoleniową lub nawet cywilizacyjną. Dziś każdy “świadomy” pedagog czy rodzic wymieni je jednym tchem: umiejętność współpracy, krytyczne myślenie, asertywność, prospołeczne nastawienie. Im więcej tego typu postaw płynie z czytanych i przeżywanych lektur, tym lepiej.
Czy wśród nich znajduje się jednak rozwój wyobraźni? Pytanie to krąży mi po głowie, ilekroć myślę o jednej z przeczytanych (zupełnie spontanicznie, dodajmy) książek z moimi uczniami – Brombie i innych – Macieja Wojtyszki. Chłopcy z placu Broni uderzyli mnie obuchem, powalili swoją powagą. Bromba z kolei – oplotła raczej siecią pytań i wątpliwości, od których trudno się uwolnić.
Książka to bowiem bardzo niedzisiejsza i równie zagadkowa. Przeglądając rankingi z wszelkiej maści dziecięcymi i młodzieżowymi bestsellerami, nie sposób znaleźć dla niej miejsca. Czy nauczy nasze dzieci, jak radzić sobie z emocjami? Być może, ale raczej nie tak skutecznie jak Pinku. Czy oswoi je ze światem wokół: pozwoli zrozumieć kosmos, poznać Polskę, różnorodność kulturową? Cóż, horyzonty zainteresowań bohaterów Bromby są bez wątpienia szerokie, ale daleki byłbym od nazywania tej pozycji popularnonaukową. Nie znajdziemy też na kartach opowiadań Wojtyszki żadnych postaci, o których momentalnie i z przekonaniem moglibyśmy powiedzieć – tak, oto wzór do naśladowania.
Bohaterowie w Brombie są uroczy i kochani, a zarazem dziwaczni, kuriozalni, trudni do jednoznacznego sklasyfikowania. Ani to ludzie, ani zwierzęta. Postacie fantastyczne? Owszem, ale nie te z dobrze znanego kanonu. Żadne tam elfy, trolle czy krasnoludy. Weźmy choćby tytułową Brombę. Nieco większa od wiewiórki, różowa o wystającym brzuszku. Jej, nazwijmy to, super moc też jest daleka od oczywistości – to po prostu wszelkiego rodzaju pomiary. “Wędruje sobie Bromba od jednego do drugiego i nic, tylko mierzy i waży. Temu poda długość ogona nie tylko w centymetrach, ale nawet w calach, innemu obliczy rozpiętość skrzydeł, jeszcze komuś sprawdzi temperaturę albo zważy młodszego braciszka”.
Żeby uchwycić niesamowitość świata Wojtyszki, każdemu z bohaterów trzeba by poświęcić przynajmniej akapit. Napomknąć o dziewięciorękich, przetaczających się całymi rodzinami po plażach i innych turystycznych miejscach Fumach. Nakreślić oryginalność Pciucha, który żyje we wczoraj i jutro, nigdy w dziś. Przedstawić historię Glusia-filmowca i jego seansów, podczas których opowiadał, a nie wyświetlał swoje filmy. I tak dalej.
Książka Wojtyszki bywa surrealistyczna i absurdalna. Bywa również zaskakująco życiowa, do tego stopnia, że również dziennikarz “Gazety Wyborczej”, Jarosław Mikołajewski, znalazł w niej coś dla siebie. “Z jakiej materii Maciej Wojtyszko ulepił swoich bohaterów? Z tego, czym jesteśmy, i z naszych zaprzeczeń. Z nagłych podejrzeń, jakie żywiliśmy w wieku dorastania, a jakich z nadzieją chwytamy się po dziś dzień” – stwierdza w swoim tekście Mikołajewski.
Dla mnie jednak Bromba i inni jest przede wszystkim pochwałą nieskrępowanej wyobraźni. Takiej, która choć na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie rozbuchanej i wybujałej – to w istocie poszerza perspektywę, odkrywa nieznane lądy, nakreśla obce dotąd perspektywy. Oddajmy zresztą głos samemu autorowi, który we wstępie pisał tak:
“Możecie mieć do mnie pretensję, Że Wy, osobiście, nigdy nie spotkaliście Fuma lub Psztymucla, nie mówiąc już o Gżdaczu czy Pciuchu. Sądzę jednak, że lepiej jest dowiedzieć się czegoś z książki niż nie wiedzieć o tym wcale. Zresztą to, co zostało Nazwane przestaje być Nieznane. I odwrotnie. Pragnę Was zapewnić, drodzy Czytelnicy, że i Wy sami czulibyście się bardzo niedobrze, gdybyście nie byli Nazwani. Mam nadzieję, że dzięki memu wyjaśnieniu zrozumieliście konieczność powstania tych opowiadań”.
Konieczność. Przedziwna siła, o której wspomina Wojtyszko, oznacza tu, jak sądzę, pewną trudną do powstrzymania, wewnętrzną potrzebę eksplorowania świata za pomocą języka (“Nazwane przestaje być Nieznane”) i uczynienia go bardziej zrozumiałym. Potrzebę, jak się wydaje, jedną z wielu. Wspominałem o tym, jak na serio traktowane są boje chłopców z placu Broni. Czy ich starania, pełne patosu, nie wynikają aby z pragnienia nadania sensu i koniecznej (po)wagi swoim przeżyciom?
Jest lipiec, a od ciosów ostatnich lektur wciąż huczy mi w głowie. A może to odwieczne potrzeby dają o sobie znać?