Pierwszego dnia matur uczniowie i uczennice z Podlasia masowo wpisywali temat rozprawki w wyszukiwarkę internetową już pół godziny przed rozpoczęciem egzaminu. Drugiego dnia okazało się, że od 7:00 po Twitterze latały odpowiedzi do matury z matematyki. A już o 19:00 na Facebooku zaczęło się „handlowanie” arkuszami z angielskiego, który miał być zdawany następnego dnia. Co poszło nie tak, droga szkoło, że młodzież rzuca się na maturalne przecieki i chwyta się ich jak kół ratunkowych?
Ostatni rok nie był łatwy. Ani kalendarzowy, ani szkolny. Edukacja zdalna, traktowana początkowo jako ciekawe doświadczenie i “dwa tygodnie wolnego”, okazała się być w rzeczywistości trochę fikcją, trochę żartem, dla zbyt wielu – dramatem, a w większości przypadków – tragikomedią. Jedno jest pewne: wzorowo przystosowaliśmy się do życia w zakłamanym, nieuczciwym i niesprawiedliwym świecie. I dość wygodnie się w nim urządziliśmy.
Jednak kombinowania szkoła nauczyła nas znacznie wcześniej. Pamiętam, że kiedy byłam w pierwszej klasie liceum, mój kolega z klasy “wykradł” z szuflady nauczyciela jednego z przedmiotów arkusz sprawdzianu, który mieliśmy pisać następnego dnia. W drugiej klasie znaleźliśmy sposób na kartkówki z kolejnego przedmiotu: prosiliśmy nauczycielkę, aby robiła je na pierwszej lekcji w dniu, w którym mieliśmy z nią dwie godziny zajęć. Na przerwie zostawiała w sali teczkę z naszymi pracami i szła na dyżur. Pozwalała nam nie wychodzić na korytarz, mogliśmy spędzać przerwy w sali. A my stawialiśmy na czatach jedną osobę, braliśmy nasze prace i poprawialiśmy, skreślaliśmy, dopisywaliśmy… i odkładaliśmy na miejsce. Nauczycielka nawet się nie domyśliła, co mogło się na tych przerwach dziać.
Wisienką na edukacyjnym słodko-gorzkim torcie okazał się być tegoroczny egzamin dojrzałości. Matura, która jeszcze do niedawna była dość sprawiedliwym i uczciwym sprawdzianem, w tym roku pokazała, że jest niczym innym jak kontynuacją tej chorej pogoni za oceną, wynikiem. Nie dziwi mnie to ani trochę. Być może dziwi rodziców, nauczycieli, kuratorów czy ministra, ale dla mnie – tegorocznej maturzystki, która całe życie uczyła się w systemowych szkołach – nie jest to żadnym zaskoczeniem.
A wszystko przez to, że wmawia się nam, że najważniejsze są oceny. Wynik końcowy, to, co zostanie wpisane do dziennika. Uczciwość ginie w stosie zapowiadanych kartkówek i sprawdzianów. I takie rzeczy dzieją się w szkołach nie od dziś – w czasach dzienników papierowych dopisywało się i wykreślało oceny, a dziś fałszuje się wiedzę jeszcze zanim zostanie oceniona. Czy winni są temu uczniowie? Tak. Ale nie tylko. Czy to oznacza, że pełne żalu westchnienia “ta młodzież jest coraz gorsza” są słuszne, a wręcz – zbyt łagodne? Może. Natomiast pewna jestem jednego. Tej nieuczciwości, gubienia sprawiedliwości gdzieś w pogoni za ocenami, a także oszustwa i krętactwa w kwestii wyników końcowych nauczyła nas szkoła. Ta, w której najważniejsze są oceny, czerwone paski, wysokie wyniki egzaminów i miejsca w rankingach. Ta, gdzie nie liczy się odkrycie pasji, rozwijanie zainteresowań, samodzielność, ale też umiejętność współpracy, wyjątkowość każdej młodej osoby czy chociażby dobre samopoczucie uczniów.
12 lat edukacji uczy przede wszystkim tego, że nie jest ważny sam proces rozwijania się, uczenia i robienia w tym postępów. Nie jest ważna satysfakcja i zainteresowanie płynące z przyswajanej wiedzy. Że szkoła to tylko ciągłe sprawdziany, a sprawdziany to oceny, a więc to one są najistotniejsze. I mamy tego efekty. Z tak zwanego egzaminu dojrzałości zrobiliśmy sobie loterię – kto dotrze do przecieków, tego miejsce na studiach. I tak właśnie okazało się, że system edukacji nauczył nas, że ta dorosłość, dojrzałość, to nic innego, jak kłamstwa, oszustwa i fałsz. Sprawiedliwości i uczciwości w tym wszystkim brakuje.